Tradycyjne rozumienie wychowania wychodzi z założenia, że człowiek jest mniej lub bardziej niedoskonały i należy go wychowywać, by został doprowadzony z pewnego stanu deficytowego do dojrzałego, teoria pedagogiki niedyrektywnej natomiast zakłada, że w każdym człowieku, a nie poza nim, tkwi potencjał rozwojowy, który powinien być rozbudzany i stymulowany. Ten proces nie może dokonywać się poprzez dyrygowanie; nie jest także możliwe, żeby został wcześniej zaplanowany. Jego przebieg u każdego człowieka wygląda inaczej. Pedagogika niedyrektywna bazuje więc na zaufaniu do własnych sił jednostki i próbuje je rozbudzić, natomiast w wychowaniu tradycyjnym wychowawca „wie lepiej”, co jest dobre dla dziecka i za pomocą różnych metod próbuje mu to „wcisnąć” [M. Rosin, Współczesna pedagogika wobec autorytaryzmu, [w”] B. Juraś-Krawczyk, B. Śliwerski (red.) Pedagogiczne drogowskazy. Kraków 2000].
„Pozwólcie ludziom zdobywać doświadczenie w ich otoczeniu, zgodnie z ich przekonaniami, wartościami i celami. To właśnie jest zadaniem pedagogiki. Troszczcie się o to, by te procesy były przeżywane w sposób świadomy, wytwarzajcie atmosferę, która umożliwi komunikację, osobisty kontakt i da odwagę wspólnym refleksom [W. Hinte, za: M.Rosin, tamże]. Zadaniem pedagogiki jest uczynić ludzi bardziej świadomymi i odpowiedzialnymi oraz racjonalnymi, czynnymi podmiotami swojej praktyki życiowej.
Artykuł skierowany jest do rodziców i nauczycieli, a szczególnie rodziców – kochanie i rozumienie dzieci, wczuwanie się w ich świat, odbieranie tego świata razem z nimi, umiejętne wspieranie, częste przebywanie z dziećmi daje dużo przyjemności i ogromną satysfakcję.
***
Wyszłam za mąż z miłości, zamieszkałam z teściami w mieszkaniu M-1, tam też urodziło się moich dwóch synów. W tych warunkach mieszkaliśmy przez 7 lat. Gdy otrzymaliśmy mieszkanie nie potrafiliśmy z mężem stworzyć kochającej się rodziny. Ponieważ przez okres tych 7 lat właściwie utrzymywała nas teściowa, mąż nie potrafił się przystosować do nowych warunków, w dalszym ciągu nie przejął odpowiedzialności za rodzinę. Wszystkie obowiązki (domowe, wychowanie dzieci, zarabianie pieniędzy) spadły na mnie, mąż w tym czasie zachowywał się jak kawaler. Gdy domagałam się zmiany wybuchały awantury kończące się często biciem, czego świadkiem były dzieci. Założyłam sprawę o alimenty, w trakcie której mąż zgłosił sprawę o rozwód; ku swemu zaskoczeniu wyraziłam zgodę na rozwód. Zaskoczenie? Nigdy nie myślałam o rozwodzie, nie chciałam tego, bałam się, sprawą o alimenty próbowałam przywrócić ojca rodzinie, udowodnić, że ma obowiązki wobec nas. Sprawa rozwodowa trwała przez okres ok. 5 lat m(byłam sama, nie miałam wspierającej rodziny i pieniędzy na adwokata). W tym czasie awantury były nagminne, mąż wspólnie z teściową rozpoczęli walkę o mieszkanie i niepłacenie alimentów, wykorzystując do tego celu dzieci. Często byłam pobita, próbowałam to ukryć, koleżanka z pracy powiedziała mi o medycynie sądowej. Zbierałam zaświadczenia. Założyłam sprawę karną, która pozwoliła zakończyć rozwodową. Dzieci zostały ze mną – taki był wyrok sądu. Przez okres rozwodu cały czas toczyła się walka o dzieci, udało im się odsunąć ode mnie starszego syna, którego ze względu na stan zdrowia mąż wysłał do sanatorium nie powiadamiając mnie o tym. Odnalazłam go. Mąż następnie zmienił mu szkołę. Jednocześnie wniósł sprawę do sądu próbując udowodnić, że nie zajmuję się synem. Alimenty, które otrzymywałam przesyłałam starszemu synowi pocztą, młodszemu, który został ze mną składałam na książeczkę. Wszystkie moje próby przekonania syna do powrotu nie przyniosły skutku, dokonał wyboru (miał wówczas 10 lat). Byłam zmęczona, przy następnej sprawie, którą założył mi mąż wyraziłam zgodę na podział dzieci. Przy podziale majątku mąż, wykorzystując sytuację, iż książeczka mieszkaniowa była założona przez niego oraz to, że miał przyznaną opiekę nad starszym synem, wspólnie z teściową zabrał wszystko z mieszkania. Twierdzili, że wyciągnęli mnie z rynsztoka (pochodziłam z biednej rodziny), a to wszystko jest ich. Tak bardzo chciałam spokoju, że zgadzałam się na wszystko, spłaciłam również wkład mieszkaniowy. Zostałam z młodszym synem, bez alimentów. Znowu byłam biedna, ale pełna wiary we własny siły i miłość syna.
Ten krótki wstęp miał na celu wprowadzenie czytelnika w sytuację, w której się znalazłam. W artykule podjęłam próbę udowodnienia (na przykładzie własnym), że miłość i chęci mogą zdziałać dużo, jak również to, że pomimo rozpadu rodziny i negatywnej oceny nauczycieli dziecko może osiągnąć wykształcenie i znaleźć miejsce w przyszłej pracy zawodowej.
Do młodszych klas szkoły podstawowej uczęszczali razem. Starszy syn – skryty, spokojny. Młodszy – otwarty, niezwykle „żywy”. Ze względu na to, iż starszy syn posiadał cechy, które nie sprawiały trudności wychowawczych nauczycielom i… wybrał ojca i teściową (znali dyrektorkę szkoły), był oceniany inaczej. Młodszy natomiast ze swym żywym temperamentem (nie potrafił usiedzieć w ławce, gdy się nudził) i „złym” wyborem (teściowa wyrobiła mi złą opinię wśród nauczycieli, posiadała klucze od naszego mieszkania, przyprowadzała nauczycieli, gdy był bałagan, zresztą faktycznie był, w trakcie rozwoju nie zwracałam uwagi na takie drobiazgi, po szkole wychodziłam z synem gdziekolwiek) był oceniany jako dziecko sprawiające trudności wychowawcze – przez okres szkoły podstawowej bez względu na przygotowanie się do lekcji był oceniany, według mnie, poniżej jego możliwości. Byłam często wzywana do szkoły. Początkowo próbowałam zwrócić uwagę nauczycielce, że syn jest dzieckiem dobrym, tylko „żywym”, że powinna dać mu zajęcie (ścieranie tablicy, odniesienie dziennika, cokolwiek). Patrzyła na mnie oburzona. Ponieważ nauczyciele nie potrafili lub nie chcieli dostrzec w nim pozytywnych cech, postanowiłam sama śledzić i oceniać jego postępy w nauce.
Wśród grona pedagogicznego była nauczycielka bardzo nie lubiana przez dzieci. Pewnego dnia ktoś napisał farbą na szkole „Pani …….. jest ………..”. Młodszy syn był wówczas w drugiej lub trzeciej klasie (dokładnie nie pamiętam), starszy o klasę wyżej. Padło oczywiście na młodszego. Wezwano mnie do szkoły i pokazano napis, spojrzałam i powiedziałam, że to niemożliwe, ponieważ pisze bardzo niestarannie, a litery na murze są okrągłe, a szczególnie „a”. Nic nie pomogło. Zapytałam go – powiedział, że to nie on, postanowiłam więc sama znaleźć winnego. Wypytywałam kolegów na podwórku i okazało się…, że ten napis wykonał mój starszy syn. Po tym incydencie stwierdziłam, że młodszy syn, podobnie jak ja kiedyś, został mylnie oceniony. Gdy w szkole powstał problem wychowawczy i należało go rozwiązać, był pod ręką. Pomimo upływu czasu stosunek nauczyciela do ucznia nie uległ zmianie. Wielu nauczycieli swoją pracę nadal wykonuje jak urzędnik: jeżeli zachowanie dziecka odbiega od normy, kwalifikuje je jako dziecko sprawiające trudności wychowawcze i na tej podstawie ocenia za wiadomości. Doszłam jednocześnie do wniosku, że nauczyciele potrzebują takich niesfornych uczniów: długo nie trzeba szukać winnego, a przecież problem musi być rozwiązany.
W wychowaniu dzieci, szczególny nacisk kładłam na mówienie prawdy, przekonywałam, że jeżeli mi powiedzą prawdę zawsze będę mogła im pomóc i rozwiązać problem. W wieku 10 lat ojciec przeniósł starszego syna do innej szkoły. Młodszy syn w ogóle nie potrafił kłamać. Nawet gdy próbował od razu było widać, że coś jest nie tak. Wierzyłam mu, zresztą jak się później okazywało mówił prawdę.
Następna sytuacja wydarzyła się na wycieczce szkolnej – kolega z klasy syna podczas bójki z rówieśnikami, przewracając się, złamał rękę. Winny – mój syn. Rozmowa z dzieckiem – nie on, ale nie wskazał mi winnego. Pomimo, iż wiedział kto to zrobił, nie powiedział. Zapytałam dlaczego, odpowiedział, że nie będzie skarżypytą i ułatwiał pracy nauczycielom, zresztą i tak nie ma nic do stracenia, że właściwie sprawia mu przyjemność bycia takim – przynajmniej koledzy go lubią. Zaskoczył mnie, tak samo myślałam będąc w jego wieku. Nauka nie sprawiała mu trudności, koleżanki natomiast musiały naprawdę się uczyć. Gdy stwierdziłam, że pomimo wysiłku i przygotowania otrzymywałam ocenę dostateczną, przestałam się przykładać do nauki, wiedząc, że będąc obecna na lekcji i po odrobieniu zadania domowego również otrzymam ocenę dostateczną. Sprawiało mi przyjemność, że padało na mnie, wszyscy uczniowie wiedzieli, że to nie ja, tylko nie nauczyciele. Byłam lubiana przez kolegów i podobnie jak mój syn cieszyłam się, że jestem najgorsza. Nie miałam do niego o to pretensji i nie naciskałam – zrozumiałam, że pomimo tego co mówi (podobnie jak ja w dzieciństwie) przeżywa to bardzo. Jednocześnie wiedziałam, że opinii nauczycieli nie jestem w stanie zmienić, nauczyciele nie potrafią przyznać się do błędu. Grono pedagogiczne podjęło decyzję o dyscyplinarnym przeniesieniu syna do innej szkoły. Ja również chciałam zmiany szkoły, ale nie dyscyplinarnie; myślałam, że może będzie mu lepiej. Zapytałam czy chce się przenieść. Z płaczem powiedział, że nie chce – tu ma kolegów. Rozwiązałam problem szkoły: podczas szarpaniny z kolegami poszkodowany upadł i złamał rękę, wśród tych kolegów nie było mojego syna. Udało się – został w szkole.
Kolejne wydarzenie dotyczyło kradzieży pieniędzy. Kolega z klasy zabrał pieniądze rodzicom, twierdząc, że miał je w szkole i ktoś mu je ukradł. Jak można się spodziewać, wskazano na syna. Rozmowa z dzieckiem – twierdzi, że tego nie zrobił. Nauczyciele natomiast jak zwykle – mieli winnego i problem rozwiązany. Zrobiłam wywiad wśród kolegów na podwórku. Okazało się, że kolega syna wziął pieniądze rodzicom i zaprosił swoich rówieśników do kawiarni, wszystkie wydał, wśród nich nie było syna.
Oczywiście, były stłuczone szyby w oknach, zerwane kapturki na dachu, zniszczone kwiaty, zalany dziennik (koledzy wpisywali sobie oceny, syn nie musiał, nikt by nie uwierzył, gdyby sobie wpisał ocenę wyższą, a dostateczną miał pewną – od syna wiem, że zagrożonym się udało i nikt ich o to nie podejrzewał) i wiele innych. Wzywano mnie do szkoły, słuchałam cierpliwie (myśląc w duchu „ciało pedagogiczne”) jaki jest niedobry, nie robiło to na mnie większego wrażenia – wiedziałam, że jest inaczej. Bez protestu, po prostu słuchałam i jeżeli trzeba było regulowałam straty szkoły.
Zmieniła się dyrektora w szkole, przypadek sprawił, że była żoną kolegi z pracy. W pracy miałam opinię osoby pracowitej, sumiennej i odpowiedzialnej. Nie pisałam wcześniej, że przy poprzedniej dyrekcji cały personel szkolny traktował mnie jak coś gorszego. Zmiana dyrektora nie zmieniła stosunku nauczycieli do mnie i dziecka, lecz ja mogłam teraz wejść do gabinetu dyrektora i przynajmniej powiedzieć, co mi się nie podoba.
Pomimo tych problemów ze szkołą w domu było nam dobrze. Pracowałam jak mrówka, nie zapominając o poświęcaniu czasu dziecku. Chodziliśmy do kina, teatru, opery (na spektakle dziecięce), teatru lalek, zwiedzaliśmy wszystkie muzea w mieście, zimą jeździliśmy na łyżwach. W niedzielę – jeżeli nie pracowałam na zawodach i mieliśmy pieniądze – chodziliśmy na obiad do restauracji. Rozbudziłam w dziecku zainteresowanie czytaniem. Początkowo podsuwałam komiksy; rysunki tam zamieszczone powodowały zaciekawienie i chęć czytania. Podobnie jak kiedyś ja, syn zapisał się sam do biblioteki. Czytał bardzo dużo. Chodziłam z nim na zajęcia z pływania, akrobatykę, potem skoki do wody i skoki na batucie, spróbował również tenisa ziemnego i stołowego. Ponieważ „pracowałam w sporcie” soboty i niedziele spędzaliśmy na zawodach (ja zarabiałam), okres wakacji natomiast na obozach sportowych (byłam kierownikiem obozu). Nasze mieszkanie zapełniło się meblami, mieliśmy garnki, sztućce, pościel. Pojawiły się kwiaty i firanki w oknach. Po pewnym czasie kupiłam telewizor i radio. Ponieważ lubił jeść nauczył się gotować, wykorzystując książkę kucharską (swego czasu myślałam o szkole gastronomicznej). Gdy przychodziłam z pracy zawsze coś przygotował do jedzenia. Kuchnia była w opłakanym stanie, nie lubił sprzątania; próbował, ale mu to nie wychodziło. Nie zwracałam uwagi na nieporządek, smakowałam i chwaliłam posiłek. Potrafiliśmy zauważać siebie, nasz kontakt był pełen poszanowania i zrozumienia. Gdy byłam smutna, syn pytał co się stało, gdy mówiłam, że jestem zmęczona podawał coś do jedzenia.
Dobiegała końca nauka w szkole podstawowej, w której przez wszystkie lata otrzymywał oceny dostateczne, zachowanie nieodpowiednie.
Zainteresowałam się szkołą gastronomiczną, myślałam o techniku, okazało się, że żeby zostać kucharzem należy zacząć od szkoły zawodowej, po ukończeniu technikum – dietetykiem. Wiedziałam, że w szkole zawodowej przestanie się uczyć, był zdolny, musi mieć wyższą poprzeczkę. Rozmawiając z synem, zawsze dawałam mu prawo wyboru, próbowałam zachęcić go do liceum ogólnokształcącego. Gdy się zgodził znalazłam korepetytora z matematyki (sama nie potrafiłam mu pomóc, również z matematyki miałam braki). W mojej ocenie wypracowania z języka polskiego pisał stylistycznie dobrze, dzięki czytaniu nie robił błędów. Korepetycje z matematyki pobierał przez całą ósmą klasę. Podczas lekcji wychowawczej nauczycielka pytała uczniów do jakich szkół się wybierają, gdy syn powiedział, że do liceum, stwierdziła: ty do liceum? Jak do zawodówki się dostaniesz i ją ukończysz będzie dobrze. W domu zapytałam, jak mu poszło, początkowo nie chciał powiedzieć, czułam, że coś jest nie tak, w trakcie dalszej rozmowy opowiedział jak było w szkole. Nie krytykując nauczycieli podjęłam ponowną próbę przekonania go, że posiada wiadomości, aby spróbować zdać egzamin. Jeżeli nie zda to pójdzie do zawodówki; długo musiałam tłumaczyć, żeby uwierzył w siebie. Zapytał, co będzie robił po liceum, powiedziałam, że potem będą studia. Zapytał: jakie? Odpowiedziałam, że studiami będziemy się martwić jak zda maturę, ale np. AWF. Następnego dnia wrócił z jeszcze gorszą miną. Pani powiedziała, że nadaje się do założenia pomarańczowej kamizelki i do sprzątania ulic, a nie do liceum. Nie wytrzymałam. Przez okres nauki szkolnej nigdy nie zwracałam uwagi na oceny na świadectwie, sama sprawdzałam jego wiadomości, sposób opowiadania, pisania, na podstawie własnych doświadczeń wiedziałam, że oceny szkolne nie są miernikiem wiedzy ucznia, wiedziałam jednak, że z nauczycielami nie wygram i mogę zaszkodzić dziecku. Tym razem jednak się zdenerwowałam. Poszłam do dyrektora szkoły i powiedziałam, że jeżeli mój syn nie dostanie skierowania (wówczas były skierowania ze szkoły podstawowej) do liceum pójdę do kuratorium, a jeżeli to nie pomoże pojadę do Warszawy. Przecież szkoła podstawowa powinna zachęcać do dalszego kształcenia, a nie hamować rozwój. Dyrektora próbowała mnie uspokoić, wezwała nauczycielki uczące syna, stwierdziły, że sobie nie poradzi, szczególnie z matematyki, dodając, że ja nie jestem w stanie łożyć na syna tak długo. Stwierdziłam, że to już mój problem nie szkoły, ja tylko domagam się, aby dziecko otrzymało skierowanie, a jeżeli chodzi o matematykę, to wiem, że nauczycielka od matematyki jest bardzo wymagająca i jeżeli był oceniany na dostateczny to znaczy, że na tyle posiada wiadomości. Otrzymał. Zdał egzamin na cztery, dostał się. Był bardzo dumny.
Szło mu nieźle przez pierwszy rok, po roku jego sposób zachowania i doświadczenia ze szkoły podstawowej dały znać o sobie, lepiej mu było wśród tych mniej przykładających się do nauki i niespokojnych. Odwiedzałam szkołę średnią, nie był zły, opryskliwy, złośliwy – był po prostu, jak twierdzili nauczyciele, dobry, ale dziecinny, trzymały się go głupie żarty, rozluźniał klasę.
W drugiej klasie nawiązał kontakt z kolegami z podstawówki (chcąc tego uniknąć przekonałam go o wyborze liceum daleko od domu), którzy swoją edukację zakończyli na szkole podstawowej. W naszym mieszkaniu posiadaliśmy już przedmioty niezbędne do życia i odrobinę wygody, trochę oszczędności. Pamiętam to jak dziś. 6 grudnia, przyjeżdża do mnie do pracy i mówi, że nas okradli. Złodzieje weszli „na pasówkę” i wynieśli wszystko co się dało. Przyjechała milicja, zaczęła wypytywać, syn wybiegł szybko na podwórko i wrócił twierdząc, że wie kto to zrobił. Pamiętam ten dzień, ponieważ po raz pierwszy straciłam wiarę w syna, tak dużo pracy kosztowało mnie zbudowanie tego, co mieliśmy. Wstyd się przyznać, ale podejrzewałam, że zrobił to z kolegami. Przez tydzień nie potrafiłam z bólu z nim rozmawiać, w pracy nie potrafiłam pracować, będąc przekonana, że się mylę. Atmosfera w domu była nie do zniesienia. W końcu o godzinie 11,oo uciekłam z pracy do domu, aby porozmawiać z synem. Zapomniałam kluczy, siedziałam na schodach. Przyszedł ze smutną miną, na korytarzu przeprosiłam, że mu nie uwierzyłam – rzuciliśmy się sobie w ramiona, popłakaliśmy. Uratowaliśmy siebie nawzajem. Powiedział mi, że koledzy ze szkoły podstawowej zaprosili go do hotelu na karty, jeden z nich wyszedł na chwilę wziął jego klucze do mieszkania z kurtki i dorobił (kiedyś zwróciłam uwagę, że powinien klucze nosić w kurtce, a nie w spodniach, bo to brzydko wygląda; przypominając to sobie byłam zła również na siebie). Rozmawiając ze mną przyznał się, że podobało mu się ich życie – mieli dużo pieniędzy: zimę spędzali w Zakopanem, a lato nad morzem. Po tej rozmowie doszłam do wniosku, że dobrze się stało!? Straciłam dorobek, ale to tylko pieniądze. Ten przypadek uratował dziecko i mnie. Postanowiłam odrobić straty. Podjęłam dodatkową pracę w prywatnym wydawnictwie, starając się szybko zapomnieć o stracie, odrobiłam wszystko. Nigdy do tego nie wracałam.
Nasz kontakt emocjonalny wrócił do normy. Syn zbliżał się do matury. W szkole uczniowie zgłaszali jaki wybierają kierunek dalszego kształcenia, przyszedł do domu i powiedział, że napisał AWF. Byłam zaskoczona, pamiętał naszą rozmowę przy wyborze liceum, problemem stała się jego otyłość. Zmartwiłam się, wiedziałam, że nie zda egzaminu sprawnościowego, namawiałam go na biologię, nie zgodził się. Cóż, sama rozbudziłam w nim zainteresowania AWF-em. W pierwszym rzędzie dowiedziałam się z czego są egzaminy teoretyczne – przez rok brał korepetycje z biologii (egzamin maturalny i wstępny na studia), następnie sprawnościowe – przeszedł próbę harwardzką, dowiedziałam się, że jeżeli nie schudnie nie ma szans. Nic mu nie mówiłam. Skierowałam go pod opiekę fachowca – w ciągu trzech miesięcy schudł 28 kilogramów. Zdał maturę, złożył dokumenty do AWF, uczestniczył w kursie przygotowawczym, czekaliśmy cierpliwie na egzamin. Dwa dni przed terminem uczelnia zrezygnowała z egzaminów wstępnych z powodu małej liczby kandydatów. Dostał się.
Był bardzo szczęśliwy, lecz jak zwykle do nauki przykładał się solidnie dopiero przed egzaminem, uczył się przedmiotów wymagających wkuwania na pamięć, inne zaliczał uczestnicząc w zajęciach i poświęcając im, w moim odczuciu, zbyt mało czasu. Na III roku w programie studiów była obowiązkowa praktyka pedagogiczna, powiedział mi, że bardzo chciał ją odbyć w swojej szkole podstawowej, chciał spotkać się z nauczycielami z lat szkolnych i spojrzeć im w oczy, niestety, w tym okresie ta szkoła nie była ujęta w wykazie praktyk. Miałam rację nie było mu obojętne niesprawiedliwe ocenianie. Pod koniec III roku stwierdził, że złoży podanie o urlop dziekański i pójdzie do pracy, zapytałam dlaczego – chciał przedłużyć sobie studia, powiedziałam, że jeżeli podejmie taką decyzję sam będzie opłacał powrót na studia i sam będzie się utrzymywał. Zrezygnował. Ukończył studia w terminie z wynikiem dobrym.
Po ukończeniu studiów nawiązał bliższy kontakt z bratem. Próbowałam go przekonać, że powinien podjąć pracę w swoim kierunku, tzn. w szkole. Stwierdził, że zbyt duża odpowiedzialność, a małe pieniądze. Zapytałam: może ośrodek wychowawczy, odpowiedział, że od czasu kradzieży nie chce mieć nic wspólnego z tym środowiskiem. Przyszli razem. Młodszy syn powiedział, że chce się wyprowadzić i rozpocząć życie na własny rachunek – zamieszka z bratem. Byłam zaskoczona, ale nie dałam tego po sobie poznać. Przecież ja rozpoczęłam życie na własny rachunek w wieku 17 lat, uprzedziłam jednak, że życie na własny rachunek rozumiem dosłownie, sam zarabia i sam się utrzymuje. Zaznaczyłam, że zawsze może wrócić. Zamieszkali razem. Po roku wrócił. Pracował dorywczo. Przyszło wezwanie do wojska, nie chciał iść, próbował zapłacić – spotkał się z moją odmową. Stwierdziłam, że gdy będzie rozwijał się w swoim kierunku nadal będę inwestować w jego rozwój, ale ponieważ nie robi nic, to lepiej będzie jak pójdzie do wojska.
Wrócił z wojska, stwierdził, że nie było tak źle. Powiedział, że złożył dokumenty na studia doktoranckie w uczelni (bardzo się ucieszyłam), opłaciłam kurs języka angielskiego, pani promotor jego pracy magisterskiej przygotowała go do egzaminu pisemnego. Zdał egzamin i dostał się (z eseju otrzymał ocenę bardzo dobrą). Będąc na drugim roku wygrał konkurs na asystenta w uczelni, jednocześnie rozpoczął naukę na 5-letniej pedagogice zaocznej w UWr.
W artykule położyłam szczególny nacisk na problemy edukacyjne syna w szkole podstawowej ponieważ uważam, że ten okres jest najważniejszy w rozwoju i kształtowaniu się osobowości dziecka. Wykorzystując doświadczenia własne, które wywoływały różne stany emocjonalne, starałam się wspierać syna i umiejętnie nim kierować. Spędzając z nim wszystkie wolne chwile, rozmawiając i słuchając, potrafiłam odgadywać jego marzenia, rozumieć go w najtrudniejszych chwilach, odczuwać razem z nim i właśnie dlatego potrafiłam podpowiadać, co byłoby najlepsze dla niego; słuchał, zastanawiał się (czasami długo) i zgadzał się.
Dzisiaj mogę powiedzieć, że opłacało się inwestować w dziecko, była to ciężka praca i jakże długa droga do osiągnięcia dorosłości syna. W każdej sytuacji kierowałam się intuicją, dziecka i swoim dobrem oraz zdobytym doświadczeniem. Pokonałam umiejętnie jego i swoje błędy nie tracąc bliskiego kontaktu i autorytetu. To bardzo ważne dla rodzica, umiemy w dalszym ciągu ze sobą rozmawiać o wszystkim, a jednocześnie posiadamy wspólne zainteresowania – pedagogika.
Myślę, że najlepszym podsumowaniem tekstu będą słowa S. Grygiela: „w tym, co jest najistotniejsze dla osoby, wychowawcy nie mają nic do powiedzenia. Istota bowiem osoby rośnie, wychowawcy natomiast urabiają to, co już jest. Do wzrostu budzi byt słońce, a nie jego odblask. […] Wychowawca odsyłając swoim blaskiem do słońca niech nie myśli, że jest słońcem. I niech się zbytnio nie martwi, jak wychowywać. Niepokój o metody przeszkadza wychowaniu. Wystarczy, że wychowawca będzie sobą, a Perła sama zawiąże się w wychowywanym. Niech będzie spokojny jak rolnik, który przygotował ziemię i zasiał ją, a na resztę pracuje cierpliwie nadzieją” [S. Grygiel, Wychowanie w szkole jako możliwy czynnik wyrównywania szans edukacyjnych dzieci i młodzieży. [w:] B. Śliwerski (red.) Bariery i możliwości wyrównywania szans edukacyjnych dzieci i młodzieży w reformowanej szkole. Łódź 1999].