Strona 1 z 1

Samotność z pogranicza "pustyni"

: czw 08 lut 2018 9:14
autor: Janina
A jeśli nawet dam ci tylko udział w języku pustyni, ona, jak słońce sprawi, że zakiełkujesz i urośniesz, gdyż istotne są nie same przedmioty, ale ich sens [Saint-Exupery, 2000, za: A. Gawliczek [w:] Doświadczenie indywidualne (red.) K.Krzyżewski, 2003.].
Analiza „języka pustyni”, służąca wychwyceniu i interpretacji znaczeń wartościowych ze względu na rozumienie sytuacji psychologicznej osoby doświadczającej samotności z uwagi na tak określony cel — powinna, jak pisze autorka, odznaczać się pewną systematycznością.
Pustynia to — w najbardziej dosłownym sensie — specyficzny obszar spełniający określone kryteria geograficzne. Metaforycznie pustynią nazywa się czasem miejsce konkretne, ale spełniające kryteria inne niż geograficzne. W poniższym tekście ?pustynia? to symbol mojego stanu wewnętrznego. Może też być i tak, że miejsce, niemające żadnych cech fizycznych przypominających pustynny krajobraz, na poziomie doświadczenia i emocji wywołuje jednak podobne, zazwyczaj negatywne przeżycia ? zagubienia czy opuszczenia. W takim przypadku, gdy podstawę analogii stanowi rodzaj doznań wywołanych przebywaniem w danym miejscu, pustynia może zostać zidentyfikowana w gwarnym centrum zaludnionego miasta. Jak uważa Saint-Exupery ?(?)pustynia nie jest tam, gdzie się na ogół sądzi. Sahara jest bardziej pełna życia niż wielka metropolia (?) [Saint-Exupery, 1968 [za: A.Gawliczek, op.cit.].
xxx
W jednym z tekstów [Dary losu 2] napisałam: (?) w coraz większym stopniu odkrywałam, że „bycie żywym człowiekiem” obejmuje również podejmowanie ryzyka, działanie oparte na mniej niż pewności ? obejmuje zaangażowanie się w życie. Wszystko to jest źródłem zmiany, proces zmiany to dla mnie właśnie życie, gdybym się nie zmieniała, była spokojna i statyczna, byłabym żywym trupem. Akceptuję więc zgiełk i niepewność, lęk i skrajne stany emocjonalne, ponieważ są one ceną, którą chętnie płacę za spontaniczne, pogmatwane i ekscytujące życie? Życie? moje życie, które nie zwolniło tempa? nadal trwa na tym samym poziomie stresu? przez ostatnie ?milczące? lata zwalało mnie z nóg nie raz? i pomimo, że ponad 20 lat poświęciłam opiece nad moimi bliskimi (Mama, mąż)? i chociaż przybyło mi lat? cytując słowa piosenki: kocham je nad życie.
Opieka nad Mamą, już pisałam na ten temat, dużo pisałam [link Mama]? w tym okresie opiekowałam się także mężem, który w 2007 r. zachorował na padaczkę. Pracowałam, opiekowałam się bliskimi, spałam? i pracowałam?.W opiece nad osobą starszą, leżącą, doszłam do perfekcji ? Mama była szczęśliwa z pobytu ze mną, ja byłam szczęśliwa, że była ze mną? opieka nad Nią nie sprawiała mi żadnych trudności. Padaczka ? pierwszy atak męża ? nigdy dotąd nie widziałam ataku, bardzo się przestraszyłam, nie wiedziałam co robić, był siny, nie oddychał. Złapałam linijkę i podważyłam zaciśnięte zęby? złapał oddech. Na początku wzywałam pogotowie, które zabierało męża do szpitala i po ok. godzinie otrzymywałam informację telefoniczną, aby odebrać męża. Mama, praca? każda chwila była dla mnie droga. Następne ataki odbierałam bez strachu? mogę powiedzieć, że jestem specjalistką od padaczki ? ataki odbierałam na ulicy, na działce, w samochodzie. Nauczyłam się być samodzielna w opiece nad moimi bliskimi. 10 lat minęło, jak jeden dzień. Mama odeszła. Ktoś mógłby powiedzieć, że powinnam odczuć ulgę? było mi smutno, że mnie opuściła (miała 98 lat), była moim kochanym ?materiałem badawczym??(doktorat), poza tym Jej renta pozwalała mi utrzymać męża, któremu ZUS nie przyznał świadczenia. Musiałam wziąć się ostro do pracy, powoli traciłam wszelkie kontakty towarzyskie, nawet gdybym chciała je podtrzymać, brakowało sił i czasu. Minęło półtora roku od śmierci Mamy i? po powrocie z pracy zauważyłam inne niż zwykle zachowanie męża, wezwałam pogotowie, został zabrany do szpitala. Po przyjeździe do szpitala dowiedziałam się, że jest operowany, pękł tętniak, trepanacja czaszki. Po ok. dwóch tygodniach został wypisany do domu. Opieka nad mężem kosztowała mnie dużo wysiłku? i wyrzeczeń? Być może, a nawet myślę, że na pewno było to spowodowane przeniesieniem się do jednopokojowego mieszkania? [poprzednie było trzypokojowe ? Mama miała swój pokój, mąż drugi, w trzecim spędzaliśmy czas do późnych godzin wieczornych wszyscy razem, a gdy położyłam moich bliskich do łóżek ? ja miałam komputer, Internet, książki] w obecnych warunkach nie miałam możliwości chociażby na chwilę ?uciec od widoku choroby?, z Internetu musiałam zrezygnować (mąż ucinał kable), książki były ?upchane?, gdzie było wolne miejsce oraz tym, że jestem starsza o? 20 lat. Nauczyłam się żyć jak na ?pustyni? samotnie podążając do przodu? z mężem u boku? swoje myśli skierowałam w stronę działki, którą otrzymałam od Mamy. Za pożyczkę z pracy udało mi się postawić ogrodzenie, odnowić ?domek?, teściowie sfinansowali garaż. Okres wiosenno-jesienny (weekendy) spędzaliśmy na działce. Działka to?mój horyzont, tutaj ładuję ?akumulatory? i podążam do przodu? Minęło 20 lat opieki nad mężem, w tym 10 lat od operacji ? od roku mąż nie porusza się samodzielnie. Na działkę jeździłam sama w sobotę lub niedzielę wracając tego samego dnia do męża. Od zabiegu trepanacji czaszki otrzymywał rentę (1000,-zł), przyznawaną na 3 lata, we wrześniu 2017 roku mijały kolejne 3 lata. Stan zdrowia, według lekarzy, kwalifikował męża do hospicjum ? nie potrafiłam podjąć takiej decyzji. Otrzymał rentę na kolejne 3 lata. 5 listopada 2017 r. (niedziela) wystąpiła wysoka gorączka (40 stopni), która nie spadała pomimo podawanych tabletek. Wezwałam pogotowie ? ratownicy medyczni podali lek w zastrzyku, twierdząc, że gorączka powinnam ustąpić. Poinformowali mnie, że w poniedziałek należy wezwać lekarza pierwszego kontaktu i poprosić o skierowanie do szpitala i ?przewozówkę?, która przewiezie męża do szpitala. Jednak, gdyby gorączka nie ustąpiła należy wezwać lekarza z rejonu. Pogotowie odjechało. Ponieważ mąż był nadal nieprzytomny, wezwałam lekarza z rejonu ? miałam szczęście ? trafiłam na ?prawdziwego lekarza? a nie z przypadku. Zbadał męża dokładnie, podejrzewając zakażenie dróg moczowych ? sam wezwał pogotowie, które przyjechało bardzo szybko. W szpitalu mąż przebywał 2 tygodnie, w tym czasie doszłam do wniosku, że już nie mogę mu pomóc ? potrzebuje fachowej opieki całodobowej. Jednopokojowe mieszkanie oraz moje środki finansowe nie pozwalają na zatrudnienie kogokolwiek do opieki, może w ciągu dnia, gdy jestem w pracy? ale przecież muszę się wyspać, aby dobrze pracować i tę pracę utrzymać, jestem wdzięczna losowi i swojemu przełożonemu, że mam pracę. Poszukiwałam miejsca dla męża w ośrodkach opiekuńczo-leczniczych? wolne miejsca są, ale wyłącznie komercyjne. Zastanawiałam się, tzn. męczyłam się, bo nie mogłam nic zrobić ? miejsce w ośrodku kosztuje 140 zł za dzień pobytu. Powrót do domu, znaczy powrót do poprzedniego stanu ? nogi grube i twarde, jak beton, cieknąca ropa i? powrót zakażenia. Szpital domagał się, aby odebrać męża. Tak bardzo nie chciałam już więcej brać kredytów? tyle lat budowałam na kredyt? tyle lat spłacania? licząc wyłącznie na siebie?Wzięłam kredyt? dzisiaj jestem przekonana, że dobrze zrobiłam, całe szczęście, że jeszcze mogłam go otrzymać. Podpisałam umowę z Ośrodkiem Opiekuńczo-Leczniczym przy ul. Rydygiera. Mąż został przewieziony do Ośrodka ? bałam się, że podczas odwiedzin będzie domagał się powrotu do domu. Nieoczekiwanie dla mnie ? ani razu nie wspomniał o powrocie do domu (minęły trzy miesiące), jest mu tam dobrze ? nie jest sam, jest pod opieką całą dobę. Nie wiem, na jak długo wystarczy mi środków? zobaczymy? Minione trzy miesiące zmagałam się z myślami, czy na pewno podjęłam dobrą decyzję ? dzisiaj wiem, że musiałam dokonać wyboru, dla ratowania życia męża i? swojego? dla nas? musiałam być twarda, musiałam przyjąć postawę ?albo-albo? [Grzegorczyk, 1999]. Problem człowieka nie polega na tym, czy żyje on sam, czy z innymi, ale czy żyje dla innych. By żyć dla innych musi umieć żyć także dla siebie samego. Żyć dla siebie samego ? oto czym jest istota samotności. Jeśli zatem człowiek ma darować siebie samego innym, musi przejść przez chwile własnej samotności, odosobnienia. W darze spotkania nie chodzi o kogokolwiek ? chodzi o mnie i o ciebie? [Gadacz, O umiejętności życia, 2005].
xxx

: pt 09 lut 2018 7:05
autor: Janina
Samotność pustyni wielokrotnie wynika z różnych przyczyn losowych. Wspólnym mianownikiem takich sytuacji jest ?wrzucenie? człowieka na pustynię niezależnie od jego woli. Pomimo to doniosłość, jakiej nabierze dla niego doświadczenie samotności, zdaje się zależeć w znacznym stopniu od postawy, którą przyjmie wobec własnej sytuacji. Ostateczną instancją rozstrzygającą o wartości pustyni jest to, co się na niej wydarza, a na co człowiek ? jako aktywny podmiot ? ma znaczący wpływ.
Nie można się doskonalić, w jakimś tam stopniu nie odrywając się. I nie można osiągnąć szczebla choć trochę wyższego, by nas za to nie odtrąciło więcej ludzi niż nas przygarnie. Kto pracuje nad ukształtowaniem siebie, ten jest sam; to jest reguła stała [Elzenberg, 1994]. Bardzo znamienny wydaje się fakt, iż człowiek wkroczywszy na pustynię musi stać się wędrowcem, którego zasadniczą aktywność najogólniej określić można jako poszukiwanie. Jakkolwiek różnie konkretyzowane, jest ono niezwykle istotnym, wręcz integralnym elementem doświadczania. Przedmiotem tego poszukiwania może być, jak w moim przypadku, pisanie. W opiece nad Mamą opisywanie metod opieki ? działało na mnie jak balsam, jak horyzont ? cel. Nawet jeśli jest tylko poszukiwaniem wyjścia z pustyni ? ma ogromne znaczenie jako czynnik motywujący do przemieszczania się (życia).
To podążanie ku czemuś nie było zachcianką czy możliwością, lecz koniecznością ? imperatywem pustyni. Nieprzychylny życiu czas nie pozwala zadomowić się w poczuciu bezpieczeństwa, i o ile podróżując przez jakąkolwiek inną krainę można ? skusiwszy się dogodnymi warunkami czy pięknem krajobrazu ? osiedlić się w niej, o tyle na pustyni zatrzymać się w miejscu, oznacza zginąć.
Jeśli jednak człowiek nie ustaje w drodze, to ? z uwagi na kierunek podążania ? ważką dla niego rolę odgrywa w pustynnym krajobrazie horyzont. Jego obecność, ze względu na brak tego, co mogłoby go przesłaniać, jest zintensyfikowana, wzrasta też prawdopodobnie wrażliwość człowieka na to, co się na nim jawi. A może pojawić się zarówno cel, wcześniej niedostrzegany, który wyrazistości nabiera dopiero na tle wyeksponowanego horyzontu, jak i wyprojektowany przez człowieka miraż.
Jak zauważa Ingarden ?(?) człowiek, by nie czuć się osamotniony i obcy na świecie, stwarza sobie fikcję obowiązku wobec czegoś, czego właściwie nie ma, co jest nieważne, ale co sam sobie wytworzył i czemu ? nie przyznając się do tego ? nadaje pozór doniosłości i istnienia? [Ingarden, 1998]. Fikcja taka co prawda zagłusza samotność i służyć może jako substytut więzi międzyludzkich, ale zdaje się niszczyć potencjalną zdolność do ich nawiązywania. Stąd na pustyni niezwykle ważne jest zachowanie nieustannej czujności, reflektującej nie tylko kierunek podążania, lecz także subtelne zmiany w otaczającej rzeczywistości.
Wędrówka przez pustynię rządzi się swoimi prawami. Domaga się bezwzględnego respektowania podyktowanych przez nią zasad, a drogi, które oferuje, są szczególnie, odmienne jakościowo od utartych wyobrażeń szlaków. Nie ma tu wyznaczonych ścieżek i choć pustynny sztafaż wspólny jest wszystkim ludziom, każdy swoją wydeptać musi sobie sam. Ich kształt w dużej mierze zdeterminowany jest swoistymi właściwościami osoby. Podobnie nękające ją pokusami ?demony palącego południa i nocnej rozpaczy? są wysoce zindywidualizowane, gdyż przychodzi tu ona nie tylko ze swoimi lękami, lecz także ze swoim bogactwem, które może stanowić panaceum na dokuczliwą monotonię. Wnosi swoje oczekiwania, przekonania dotyczące rzeczywistości i własnej osoby, które mogą zdeterminować i określić ostateczny charakter doświadczenia, a zarazem jego ocenę jako pozytywnego bądź negatywnego. Nie bezzasadne jest zatem przekonanie, iż na pustyni wart jestem tyle, ile warte są moje bóstwa [Saint-Exupery, 1968, s. 307, tamże]. Wszystko to może ulec istotnemu przeobrażeniu, gdyż zdarza się, że doświadczenie pustyni staje się inicjatorem procesu wewnętrznej przemiany. Przemiana jest jednak tylko czymś potencjalnym, a jej zapoczątkowanie, jak i aktualizację warunkuje wiele czynników. Często to właśnie sposób odniesienia się przez osobę do własnej samotności przesądza o konsekwencjach jej doświadczenia. Może być tak, że człowiek nie znajdzie nic poza pustynią i pustką, będzie ziewał podczas przemarszu przez bezkresne przestrzenie i nie otrzyma nic poza nudą: takiego podróżnika moja pustynia w niczym nie zmieni [Saint-Exupery, 2000]. Jeśli jednak pustynia uznawana jest za wartą przejścia mimo wszelkich uciążliwości, to ? dużym prawdopodobieństwem ? zapoczątkuje zmiany tak w spostrzeganiu siebie, jak i innych ludzi.
Pustynię uważa się za miejsce objawień. Jedną z prawd, których doświadczenie jest tu możliwe, zdaje się być prawda o sobie. Pobyt na pustyni z wielu względów sprzyja samopoznaniu. Samotność bez wątpienia umożliwia koncentrację na sobie, i o ile nie przekształci się w stan chronicznej, a przez to chorobliwej, autorefleksji, staje się źródłem wiedzy o sobie samym. Jak zauważa Buber: W lodowatym chłodzie samotności człowiek w najbardziej bezlitosny sposób staje się dla siebie problemem i właśnie dlatego, że ów problem w okrutny sposób dotyka tego, co w nim najskrytsze, i wystawia to na igraszki, człowiek doświadcza sam siebie [Buber, 1993].
Człowiek poznaje swoją wytrzymałość, upór w dążeniu, a także własne sposoby radzenia sobie z przeciwnościami. Co więcej, uzyskany wgląd zapewnia mu uczestnictwo w ogólnoludzkiej prawdzie o człowieku, i to nie tylko z racji tego, że doświadcza w szczególny sposób sam siebie, ale także dlatego, że dzięki temu rozpoznaje jednocześnie, kim jest człowiek w ogóle.

: sob 02 mar 2019 12:34
autor: Janina
Samotność z pogranicza pustyni, trwałam na pograniczu przez półtora roku, całe życie miałam cel: dzieci, Mama, wnuki, mąż, starałam się zapewnić im godne życie, moja aktywność była całkowicie skierowana w stronę moich bliskich. Dzisiaj dzieci i wnuki mają swoje życie, Mama zmarła, mężowi ze względu na stan zdrowia zapewniłam godne życie w Ośrodku Opiekuńczo-Leczniczym, mogę żyć dla siebie… Wspominając minione lata… czekałam na czas dla siebie… wykształcenie dzieci, z utęsknieniem czekałam na ukończenie szkoły podstawowej, potem średniej, następnie studia… czas dla mnie… dokończyłam swoje, rozpoczęte w młodości studia w wieku 45 lat, to był czas, tak marzyłam, czas dla mnie. Tymczasem los wyznaczył mi inny cel… Zaopiekowałam się Mamą, powódź … mąż zachorował, następne 21 lat życia było skierowane w ich stronę i… dorosłych już dzieci. Moja uwaga tak bardzo była skierowana w stronę rodziny, rodziny, której stworzyłam (na moje możliwości) godne warunki, że nawet nie zauważyłam jak minęło ponad pół wieku. Przez ten czas los wskazywał mi cele a ja je chwytałam, nagle od losu otrzymałam czas dla siebie i… przez półtora roku nie potrafiłam odczytać jak mam żyć, moje uczucia macierzyńskie (dzieci, wnuki, Rodzice, mąż) przez lata opieki, zostały spełnione całkowicie, nie zapomniałam o nich, nadal mam kontakt z dziećmi i wnukami, Rodziców odwiedzam co tydzień, męża dwa razy w tygodniu. Półtora roku byłam martwa w środku, nie potrafiłam żyć dla siebie, odpowiedzialność za podjęte wcześniej decyzje nie pozwoliła mi się rozsypać, tzn. kredyt, który wzięłam na opłacenie pobytu męża w Ośrodku, przez te półtora roku oszczędzałam na sobie, dzisiaj jetem w połowie spłaty i nareszcie się nie boję, że go nie spłacę. Uczę się od nowa żyć, żyć dla siebie, wierzyć w dobry los, przy grobie Rodziców przez ten okres nie czułam nic, powoli wraca wiara w siebie i, co najważniejsze rozpoznaję dary (cele) losu, które uczę się jak dawniej chwytać

Re: Samotność z pogranicza "pustyni"

: pn 17 sie 2020 10:14
autor: Janina
Pod koniec roku 2019 byłam byłam bliska zaakceptowania nowej sytuacji życiowej, którą opisałam wcześniej. Ponownie podjęłam próbę rzucenia palenia (nie paliłam 3 miesiące). W styczniu 2020 roku wybrałam się z wnukami na łyżwy, byłam przekonana, że umiejętność jazdy na łyżwach (sprzed lat) nie sprawi mi trudności, tymczasem upadłam i złamałam prawą rękę, niby nic takiego, zdarza się, ale zwolnienie i pobyt w pustym mieszkaniu przerażał mnie. W gipsie chodziłam do pracy, nauczyłam się pisać oraz wykonywać wszystkie pozostałe czynności ręką lewą. Praca mnie ratowała. W marcu, ze względu na pandemię Covid 19, Uczelnię zamknięto, pracowałam zdalnie. Rzucenie palenia i samotność sprawiły, że wpadłam w depresję - ratował mnie kontakt telefoniczny z kuzynkami męża. Pomimo zakazu opuszczania mieszkania, zabierałam laptopa i jechałam na działkę. W tym czasie zniknęła moja stronka z Internetu - pustka. W maju wróciłam do pracy stacjonarnej. Pod koniec maja zmarł mąż. Powoli wracam do życia...
CDN

Re: Samotność z pogranicza "pustyni"

: czw 20 sie 2020 12:48
autor: kompas
Szanowna Janino zaintrygowały mnie sprawy, które poruszasz na swoim forum, szczególnie zwróciłem uwagę na problem samotności we współczesnym świecie. Pozwól, że podzielę się z Tobą swoimi przemyśleniami dotyczącymi kontaktów z innymi ludźmi. Myślę, że nasze życie można porównać do rejsu statkiem po morzu. Przychodzi mi do głowy porównanie naszego życia z rejsem Titanica, który zakończył się spektakularną katastrofą. Towarzystwo żeglugowe będące armatorem Titanica rywalizowało w tym czasie z innymi przedsiębiorcami o tzw. błękitną wstęgę Atlantyku. Chodziło o to, który statek najszybciej pokona odległość między Europą a Ameryką. Najkrótsza trasa była jednocześnie najbardziej ryzykowna, na tym odcinku występowały bowiem góry lodowe stanowiące ogromne zagrożenie dla statków. Armator Titanica zapragnął jednak już w dziewiczym rejsie osiągnąć rekord podróży przez Atlantyk. Myślę, podobnie Ty, Szanowna Janino, podejmując ryzyko jazdy na łyżwach postanowiłaś udowodnić sobie i rodzinie swoją sprawność fizyczną i jednocześnie zaimponować dzieciakom swoimi umiejętnościami. Myślę, że zabrakło Ci odrobinę szczęścia, bo przecież nie zdecydowałabyś się na jazdę po lodzie, gdybyś nie posiadała pewnych umiejętności. Podobnie armator Titanica podejmując ryzyko liczył na umiejętności załogi i dużą sprawność statku. Niestety, wiele okoliczności spowodowało, że rejs statku zakończył się tragicznie. Duża prędkość jednostki wymagała uważnej obserwacji wszystkiego, co znajduje się przed statkiem. Obserwator, który pierwszy zauważył przed statkiem górę lodową i przekazał informację oficerowi prowadzącemu nie został przez niego właściwie zrozumiany. Mijały cenne minuty, kolejny meldunek spowodował wydanie komendy "cała wstecz" i "lewa na burtę". Polecenia te były całkowicie błędne, spowodowały, że Titanic otarł się bokiem o górę lodową, w efekcie doszło do uszkodzenia kilku kluczowych grodzi wodoszczelnych, doprowadzając do szybkiego nabierania wody i przechyłu statku. Podobnie w naszych rodzinach, wiele sytuacji wymaga dobrej komunikacji i wzajemnego zrozumienia, tymczasem dochodzi do błędnych interpretacji naszych sygnałów, podejmujemy błędne decyzje lub z dużym opóźnieniem, w efekcie których zdarzają nam się wpadki i kraksy życiowe. Pozwól, Szanowna Janino, że zapytam Ciebie, czy zgadzasz się z taką pararelą między naszym życiem a podróżami morskimi?

Re: Samotność z pogranicza "pustyni"

: wt 27 paź 2020 11:50
autor: Janina
Drogi „Kompasie” dziękuję za zamieszczony tekst, który mnie zaintrygował - bardzo ciekawe porównanie… serdecznie zapraszam Wszystkich do dialogu nt. smaku życia.
Porównanie mojego życia do uczestników rejsu Titanica jest zbyt wzniosłe - pasażerowie to wybrańcy, mieli pieniądze, niestety, nie mieli szczęścia, po prostu uczestniczyli w pełnym przepychu rejsie, błąd kapitana i/lub niepogoda przyczyniły się do katastrofy. Cytuję: Czwarty dzień rejsu był dniem niepogodnym, aczkolwiek ocean był spokojny. Po popołudniowym lunchu pasażerowie korzystali z wszelkich udogodnień oferowanych przez luksusową jednostkę White Star Line. Niewiele osób decydowało się na spacer po pokładzie, nieprzyjemna pogoda była również przyczyną odwołania zaplanowanych wcześniej prób opuszczenia łodzi ratunkowej (archaiczna formuła testów polegała wówczas na wejściu kilku oficerów do szalup, a następnie opuszczeniu ich z takim obciążeniem). Poza tym porównanie to oznacza zbliżającą się katastrofę i brak możliwości poszukiwania wyjścia z trudnej sytuacji, wszyscy byli zdani na żywioł… bliżej mi do pustyni i poszukiwania wody… Moje życie jest nader skromne, stoczyłam i nadal podejmuję próby utrzymania się na powierzchni, i pomimo zawirowań oraz częstego upadania w dół…nadal pragnę żyć, żyć, tak jak dotychczas.. skromnie ale pełnią życia.
Od momentu oddania męża do Ośrodka dokuczała mi samotność, przez trzy lata trzymałam się jakoś, myślę, że kredyt mnie trzymał. W lipcu 2019 r. zaciągając pożyczkę w pracy spłaciłam kredyt w banku. We wrześniu postanowiłam złożyć wniosek do sanatorium (nigdy nie korzystałam), w październiku się przeziębiłam (diagnoza zapalenie oskrzeli), rzuciłam palenie… przez trzy miesiące było nieźle, chociaż nadal dokuczała mi samotność. Nawiązałam kontakt z kuzynką męża, która zaprosiła mnie na wspólny wyjazd do Polanicy Zdrój, stwierdziłam, że w towarzystwie czuję się dobrze, znika niepokój. Z przyjaciółmi byłam w Szklarskiej Porębie, Karpaczu, Poznaniu, Częstochowie, Świeradowie… jeździłam żeby być w ruchu i w towarzystwie… W tym czasie moja strona zniknęła z Internetu… zastanawiałam się, czy wrócę do pełnej aktywności w tym kierunku… a jeżeli mi się uda… będę żałować, napisałam do administratora o aktualizację, udało się, niestety, nie potrafiłam pisać o tym, co przeżywam. Męża nadal odwiedzałam w Ośrodku dwa razy w tygodniu. W styczniu złamałam prawą rękę w nadgarstku, bałam się samotności oraz utraty pracy (pożyczka i konto zero), z ręką w gipsie pracowałam. Ze względu na pandemię w marcu zamknięto Ośrodek dla odwiedzających, w którym przebywał mąż, w tym czasie prawdopodobnie wpadłam w depresję, prawdopodobnie ponieważ odbyłam wizyty (prywatnie, pandemia) u prawie wszystkich specjalistów, którzy stwierdzili, że, jak na mój wiek wszystko jest w normie, zalecali leki przeciwdepresyjne, których nie brałam. Diagnozę postawiłam sobie sama na podstawie odczuć sprzed 10. lat (czytaj: Indywidualne sposoby walki z depresją), najbardziej dokuczliwymi odczuciami były bezsenność (trzy miesiące) oraz ciągły nieokreślony lęk – najlepiej się czułam, gdy byłam w ciągłym ruchu, byłam zmęczona, oczywiście, pracowałam, bałam się zbliżającej nocy, która była bardzo długa. Chętnie korzystałam z zaproszeń przyjaciół i spędzałam z nimi czas, jak mi proponowano noc, pomimo lęku, że sprawię kłopot moją bezsennością (chodziłam, nie potrafiłam się położyć), przyjmowałam zaproszenie i przesypiałam 4 godziny. Pomimo zmęczenia, chodziłam z nimi na długie spacery, biegałam, byłam wycieńczona, pot spływał po mnie strugami, ale znikał lęk… potrafiłam na chwilę usiąść. Czułam, że mój organizm walczy, co prawda nie wiedziałam z czym, ale nie pozwalał mi się poddać, zmuszał do ciągłego ruchu. Schudłam 15 kg, chcąc wrócić do poprzedniej wagi jadłam, jadłam i chodziłam do pracy, chodziłam po pracy, chodziłam w nocy. Z mężem miałam kontakt telefoniczny – siostra zakonna łączyła mnie z nim. Pod koniec maja otrzymałam telefoniczną informację z Ośrodka, że mąż jest w szpitalu – wysoka gorączka. Informację przyjęłam spokojnie, mąż często był przewożony do szpitala i wracał zdrowy. Późnym popołudniem otrzymałam informację, że nie przekazano sanitariuszom tabletek dla męża, pojechałam do Ośrodka odebrałam lekarstwa i zawiozłam do szpitala. Mąż był jeszcze na SORze, sanitariusz powiedział, że mąż bardzo chce mnie zobaczyć, byłam w złym stanie i pomimo, że mi pozwolono nie weszłam do męża, przekazałam lekarstwa i wyszłam. Jakiś dziwny niepokój kazał mi wrócić, męża przewieziono na oddział szpitalny, zakaz odwiedzin (Covid), tym razem ja chciałam koniecznie go zobaczyć, przekonałam personel, aby wpuszczono mnie na korytarz oddziału szpitalnego, poprosiłam pielęgniarkę, żeby powiedziała mężowi, że jestem… pomimo ciężkiego stanu mąż wstał sam z łóżka i wyszedł na korytarz… z daleka pomachaliśmy do siebie (pożegnaliśmy się). Wróciłam do domu i zasnęłam… o godzinie drugiej w nocy zadzwonił telefon… lekarz poinformował mnie, że mąż zmarł. Informacja o śmierci męża sprawiła, że wróciłam do poprzedniego stanu – depresja. Dzięki pomocy kuzynki (tzn. jej męża) pozałatwiałam wszystkie formalności związane z pogrzebem. Po pogrzebie rozpoczęłam od nowa pracę nad sobą, starałam się być w towarzystwie, spać poza domem, spacerować, biegać. W długi weekend czerwcowy wybrałam się z kuzynkami nad morze (Międzyzdroje), powoli wracał sen, co prawda krótko spałam, ale potrafiłam leżeć w łóżku. W lipcu ponowny wyjazd nad morze (Mrzeżyno), tym razem byłam kierowcą, wiozłam 6 osób i bagaże siedmioosobowym Oplem Zafirą, bezpiecznie dowiozłam wszystkich pasażerów do Mrzeżyna i z powrotem do Wrocławia. Ruch (fizyczny i umysłowy) sprawia, że powoli wracam do formy. Oczywiście, weekendy spędzam na działce, która straciła dla mnie wartość od momentu oddania męża do Ośrodka. Myślę, że pokonałam pustynię.. znalazłam wodę.. wraca radość podczas pobytu na działce… Przez lata opieki nad Mamą i Mężem czekałam na wyjazd gdziekolwiek, gdzie będę miała wszystko podane.. będę czytać książki, odpoczywać… zwiedzać… bardzo chciałam zobaczyć morze… zobaczyłam nasze polskie morze, byłam w górach… i wróciłam do równowagi psychicznej, cieszy mnie działka, las w moich rodzinnych stronach.
Kompasie, czy zgadzasz się ze mną, że moje skromne życie to raczej pustynia… z której, co prawda, bardzo trudno… ale można wrócić… większość pasażerów rejsu Titanica nie miało takiej możliwości. Jednak z drugiej strony - biorąc pod uwagę moją determinację i chęć życia… może trochę… porównując na przykład chęć życia Rose…
Titanic” zatonął, ale Rose i Jacka nie wciągnął wir. Znaleźli się w wodzie. Młodzieniec umieścił Rose na drzwiach ze statku, ale nie było tam miejsca dla niego. Dał jej nadzieję, że szalupy przypłyną i wymusił na niej obietnicę, by się nigdy nie poddawała. Zapewnił ją, że nie umrze na środku oceanu, lecz czeka ją pełna ciepła przyszłość. Niedługo potem Jack zmarł z wyziębienia. Zmarznięta Rose powtórzyła jego słowa, że nigdy się nie podda, po czym oderwała jego zlodowaciałe zwłoki i pozwoliła im opaść na dno. W ostatniej chwili zaalarmowała za pomocą gwizdka pływającą w okolicy łódź ratunkową, dowodzoną przez piątego oficera Lowe’a.
Po kilku godzinach wszyscy ocaleni z katastrofy zostali podjęci przez statek pasażerski „Carpathia”. Cal udał się na poszukiwanie Rose. Niedoszła żona ukryła się przed nim, przykrywając twarz kocem. Gdy ten zawrócił, ona spojrzała na niego, gdy znikał pomiędzy ocalałymi. Widziała go po raz ostatni. Ożenił się i odziedziczył po ojcu miliony. Jego interesy podkopał wielki kryzys 1929 roku, doprowadzając go do samobójstwa, o czym Rose przeczytała w gazecie.
Gdy „Carpathia” wpływała do nowojorskiego portu, mijając Statuę Wolności jeden z oficerów spisywał dane ocalałych. Dziewczyna bez wahania podała się jako Rose Dawson. Ku swojemu zdumieniu odkryła, że w kieszeni jej płaszcza znajdowało się „Serce Oceanu”. Osiemdziesiąt lat później, stuletnia Rose wrzuciła diament od apodyktycznego, byłego narzeczonego do morza, gdyż uważała, że tam jest jego miejsce.
Kobieta położyła się do łóżka i zamknęła powieki. Obok, znajdowały się jej fotografie jako aktorki, afrykańskiej podróżniczki, pilotki samolotu, wędkarki, absolwentki uczelni wyższej, nauczonej jazdy po męsku na koniu. Migawki z dobrze przeżytego i szczęśliwego życia. Takiego, jakie chciała dzielić z Jackiem. Rose – wspominając, śniąc lub pośmiertnie – sunęła do zrujnowanego przez korozję statku w kierunku bakburty, do sali z wielkimi schodami i szklanym żyrandolem. Z każdym kolejnym metrem, wnętrze powracało do życia i kobieta weszła do sali z wielkimi schodami. Jakby dopiero co oddanej do użytku, wypełnionej przychylnymi jej pasażerami z wszystkich klas. Jack czekał przy zegarze, ubrany w strój, który nosił w czasie ich pierwszego spotkania na rufie. Młoda Rose podeszła do ukochanego i pocałowali się. Pasażerowie i załoga zebrana dookoła zaczęła im bić brawa.
Nie rób tego. Nie żegnaj się. Jeszcze nie. Rozumiesz? Słuchaj Rose, nie zostaniesz tu. Będziesz żyć dalej. Będziesz mieć furę dzieci. Będziesz patrzeć jak rosną. Umrzesz jako staruszka w cieplutkim łóżku. Nie tutaj, nie dziś, nie tak.