Strona 1 z 1

Niedawna przeszłość i teraźniejszość

: pn 24 wrz 2007 16:27
autor: Janina
Tożsamość jednostki nie jest rysem charakterystycznym jednostki ani nawet zespołem takich rysów. Jest to „ja” pojmowane przez jednostkę w kategoriach biograficznych [A. Giddens, Nowoczesność i tożsamość. „Ja” i społeczeństwo w epoce późnej nowoczesności. Warszawa 2002.]. Tu także tożsamość zakłada ciągłość w czasie i przestrzeni, ale tożsamość jednostki jest refleksyjną interpretacją takiej ciągłości przez jednostkę. Najskuteczniejszą metodą analizy tożsamości jednostki jest odwołanie się do przypadków osób, które czują, że ich tożsamość jest rozbita i słaba. Osoba, której tożsamość jest w miarę stała, ma poczucie ciągłości biograficznej, a więc jest w stanie odnieść się refleksyjnie do przebiegu własnego życia i, mniej lub bardziej wyczerpująco, zrelacjonować je innym. Osoba ta wykształciła także przez wczesne relacje zaufania „kokon ochronny”, który w sytuacjach życia codziennego izoluje ją od wpływu czynników, które mogłyby naruszyć całość jej tożsamości i zagrozić poczuciu własnej wartości. Wreszcie jednostka taka jest w stanie uznać własną wartość. Ma dość szacunku dla samej siebie, by zachować poczucie, że żyje, czyli że refleksyjnie kontroluje rzeczywistość, a nie jest jedynie jej bezwolnym elementem [A. Giddens, tamże, s. 76].
Pytanie egzystencjalne o tożsamość jednostki wiąże się z kruchością subiektywnie konstruowanej biografii. Tożsamość jednostki nie leży w jej zachowaniu ani – jakkolwiek skądinąd ma to wielkie znaczenie – w sposobie, w jaki jest odbierana przez innych. Tożsamość jednostki zależy od jej zdolności do podtrzymywania ciągłości określonej narracji. Aby jednostka mogła na co dzień utrzymywać normalne relacje z innymi, jej życiorys nie może być całkowicie fikcyjny. Jednostka włącza do niego bieżące wydarzenia ze świata zewnętrznego, które układa w nieprzerwaną „historię” o sobie. Jak mówi Charles Taylor [za: A. Giddens, tamże, s. 77]: „Aby mieć jakieś wyobrażenie tego, kim jesteśmy, musimy mieć wyobrażenie tego, jak stawaliśmy się i dokąd zmierzamy”.
Stabilne poczucie własnej tożsamości zależy od innych wyznaczników bezpieczeństwa ontologicznego – uznania za rzeczywiste rzeczy i innych ludzi – ale nie daje się z nich wprost wyprowadzić. Jak pozostałe wymiary egzystencjalne bezpieczeństwa ontologicznego poczucie własnej tożsamości jest tyleż solidne, co kruche. Jest kruche, ponieważ biografia, którą jednostka jest w stanie refleksyjnie przywołać, jest tylko jedną z wielu możliwych do opowiedzenia historii rozwoju jej „ja”. Jest solidne, bo można z nim bezpiecznie stawić czoło napięciom i zmianom środowiska społecznego, w którym obraca się jednostka.
Osoba w separacji lub po rozwodzie musi mieć wiele odwagi moralnej, by spróbować nowego związku i odkryć nowe zainteresowania. Tymczasem wiele osób traci w takich okolicznościach zaufanie do własnych sądów i możliwości i jest gotowych w ogóle zwątpić w sens układania sobie życia. Takie osoby czują, że życie to nie bajka i nigdy nie wiadomo, czym człowieka zaskoczy, więc jakkolwiek by je zaplanować i tak nic się nie uda. Zniechęcają się do stawiania sobie nie tylko dalekosiężnych, ale nawet doraźnych celów, a tym bardziej nie działają w kierunku realizacji zamierzeń [K. Slany, Alternatywne formy życia małżeńsko-rodzinnego w ponowoczesnym świecie. Kraków 2002]. Przezwyciężenie tych emocji wymaga wytrwałości w pokonywaniu przeszkód i chęci zmiany dotychczasowych utrwalonych cech charakteru i przyzwyczajeń. Na to też muszą się zdobyć – zawsze głęboko zranione rozkładem domu rodzinnego – dzieci rozwiedzionych rodziców. Wallerstein i Balckslee [za: A. Giddens, tamże, s. 17] twierdzą, że dzieci rozwiedzionych rodziców stają w obliczu trudniejszego zadania niż dzieci osierocone. Śmierć jest nieodwracalna, ale ludzie, którzy wzięli rozwód, żyją i zawsze mogą zmienić zdanie. Fantazja pojednania tak głęboko zapada w dziecięcą psychikę […], że [dzieci] nie są w stanie oderwać się od niej dopóty, dopóki same wreszcie nie odejdą od rodziców i nie opuszczą domu rodzinnego”.
Problemy osobiste, przejścia i kryzysy… przedstawia poniższy bardzo subiektywny tekst współautorki, w którym opisuje własne spojrzenie „od wewnątrz” na swoje życie. Ta forma autobiografii, w której cofa się myślą do trudnego dla niej okresu jest, jak sama twierdzi, korekcyjną ingerencją w przeszłość.
* * *
Zawsze lepiej potrafiłam troszczyć się i dbać o innych niż o samą siebie. Od kiedy pamiętam, bardzo kochałam mamę i rodzeństwo. Ponieważ mama musiała dzielić miłość pomiędzy nas troje, ja odczuwałam jej brak. Starałam się być zawsze obok niej, pracować razem z nią, broniłam na swój dziecięcy sposób przed ojcem nadużywającym alkoholu – gdy bił mamę niszczyłam jego ulubione rzeczy, wówczas nie lubiłam go. Gdy miałam 10 lat, ojciec zginął tragicznie, byłam w szpitalu, nie chciałam uczestniczyć w pogrzebie. Nie było mi go żal, marzyłam – mój mąż na pewno nie będzie pił i nie będzie mnie bił. Nie chcę tak żyć jak moja mama. Byliśmy biedni, ale nie to było moim zmartwieniem, uważałam, że nawet w biedzie można żyć inaczej. Zwierzęta domowe, ogród (warzywa i owoce) dostarczały podstawowych produktów, z których można było przyrządzać ciekawe potrawy. Nauczyłam się „z niczego” przyrządzić smaczny posiłek. Starałam się, aby był podany ładnie. Nikt nie zauważał moich starań. Brak zainteresowania ze strony rodzeństwa i bierność, czekanie aż samo się zrobi, powodowało moje zniechęcenie. Książki, do których coraz częściej uciekałam, unosiły mnie gdzieś…, gdzie zbuduję swój własny dom. Odczuwany brak miłości mamy i stosunki z rodzeństwem, które z powodu różnicy wieku (brat starszy ode mnie o 10 lat, siostra – 5) uniemożliwiały bliższe porozumienie sprawiały, że moje myśli, fantazje i te nieliczne uczucia, których byłam świadoma, zatrzymywałam dla siebie. Przygody Tomka Soyer’a i Huckleberre’go Finna, z którymi się utożsamiałam, pozwalały mi wierzyć, że jak dorosnę ucieknę w świat. Pisałam krótkie opowiadania. Przede mną był wybór szkoły średniej, moim marzeniem było Liceum Pedagogiczne, złożyłam dokumenty, odpadłam w pierwszym etapie ze śpiewu. Następne szkoły, które wybierałam były przyzakładowe, dające możliwość uzyskania pieniędzy. W tym czasie ja i moje rodzeństwo otrzymaliśmy w spadku po ojcu trochę pieniędzy, za swoje kupiłam meble i urządziłam sobie pokój na piętrze. Byłam u siebie, a jednak z rodziną. Tymczasem, gdy siostra chciała spotkać się z chłopakiem, mama mnie pytała, czy to spotkanie może odbyć się u mnie w pokoju. Nie chciałam się zgodzić, mówiłam, że jak posprząta mieszkanie na dole, będzie tak samo. W końcu zgadzałam się. Pomyślałam – muszę wyjechać, za mało miejsca dla nas wszystkich.
Wyjechałam w wieku 17 lat, pracowałam, mieszkałam w hotelu. Tęskniłam za mamą i rodzeństwem, odwiedzałam ich często. Po roku pobytu poza domem poznałam mojego przyszłego męża, byłam zakochana „po uszy” – bardzo o mnie dbał, przy powitaniu całował mnie w rękę, przynosił kwiaty (w zimie otrzymywałam tulipany), przysuwał krzesło w kawiarni, nie nadużywał alkoholu, uwierzyłam, że mnie kocha. Po krótkim okresie znajomości pobraliśmy się (miałam niepełna 19 lat, mąż był starszy ode mnie o 5 lat), zamieszkałam z teściami w jednopokojowym mieszkaniu w mieście (nasz kącik przedzielony był ścianką działową), na drugi dzień po ślubie kościelnym mąż kazał mi odkurzyć mieszkanie, w mieszkaniu była moja siostra, byłam szczęśliwa i zmęczona – odpowiedziałam, że siostra może mi pomóc – kazał mi to zrobić, droczyłam się „a co mi zrobisz, jak nie odkurzę”, odpowiedział: „zobaczysz”, odpowiedziałam: „nie odkurzę”, podszedł i uderzył mnie w twarz. Nigdy wcześniej nikt, nawet rodzice (nie dałam się złapać, chociaż nie raz będąc dzieckiem zasłużyłam na karę), mnie nie bił, wyszłam do kuchni będąc wówczas przekonana, że to moja wina. Starałam się przystosować, gdy mąż powiedział, że coś jest „czarne”, a według mnie było innego koloru, zgadzałam się z jego zdaniem. Gdy powiedział, że jego żona musi pracować i posiadać minimum średnie wykształcenie, poszłam do pracy i szkoły, w okresie tych czterech lat urodziłam dwóch synów, szkołę średnią ukończyłam z wyróżnieniem. Coraz częściej zauważałam inne od męża kolory mojego życia. Musiałam dostosować się nie tylko do męża, ale również teściowej. Mąż coraz częściej wychodził z domu i wracał bardzo późno. Byłam przekonana, że to wina braku mieszkania. Podobnie jak w dzieciństwie moim lekarstwem stały się książki, treści w nich zawarte pozwalały mi znaleźć się w innym wymiarze. Wyprowadzaliśmy się dwa razy do wynajętych mieszkań, z powodu braku właściwych warunków wracaliśmy z powrotem do teściów. W tym czasie często odwiedzałam dyrektora spółdzielni mieszkaniowej z prośbą o przyspieszenie przydziału mieszkania. Po 7 latach nasze małżeństwo zaczęło się rozpadać. Awantury, włącznie z biciem mnie, powodowały, że coraz częściej myślałam o powrocie z dziećmi na wieś, lecz ich przyszłość nie pozwalała mi podjąć takiej decyzji.
Pamiętam, byłam w ciąży z trzecim dzieckiem. Po powrocie z pracy mąż jak zwykle wykąpał się, zjadł obiad, odpoczął i zaczął przygotowywać się do wyjścia z domu. Jeden jedyny raz stanowczo nie zgodziłam się na jego wyjście, powiedziałam, że wyjdzie dopiero jak pomoże mi wykąpać i położyć dzieci do łóżek. Jeżeli tego nie zrobi zabiorę dzieci i wyjadę na wieś. Wyszedł. Wiedziałam, że tego nie zrobię. Ale musiałam coś ze sobą zrobić, zaczęłam się pakować i ubierać dzieci. Teściowa powiedziała, że się nie zgadza na zabranie dzieci, mogłam jechać bez dzieci, twierdziłam, że to są moje dzieci i ich nie zostawię, teściowa twierdziła, że jej. Chciałam z dziećmi dostać się do drzwi, odepchnęła mnie, wpadła w szał, jej zachowanie mnie zaskoczyło, nie potrafiłam jednak z nią walczyć, pozwoliłam się pchać, upadłam na wersalkę, wskoczyła z kolanami na mój brzuch (nie wiedziała, że jestem w ciąży), krzycząc: „zniszczę ci tą twoją śliczną buźkę”. Miała długie i twarde paznokcie, nie udało się jej zniszczyć mi twarzy, wbiła się jednak w moje ciało w okolicach brzucha. Trwało to kilka sekund, uspokoiła się i zeszła ze mnie. Położyłam dzieci spać. Ubrałam się i wyszłam, na klatce schodowej spotkałam wracającego męża, powiedziałam co się stało i że nie mogę zostać dzisiaj w domu, prześpię się na krześle w pracy – miałam klucze do budynku, w którym wówczas pracowałam. Przesiedziałam na krześle całą noc. Na drugi dzień zaczęłam krwawić, wybrałam się do lekarza, skierowano mnie do szpitala, lekarze zadawali pytania, co się stało – może dźwigałam coś ciężkiego, wstydziłam się przyznać, odpowiadałam: nie wiem. Stwierdzono poronienie. Cierpiałam, ale cieszyłam się, że jestem w szpitalu, chciałam umrzeć. Bałam się powrotu do domu… Ale tam zostały moje dzieci. Dzieci odwiedzały mnie w szpitalu, opowiadały, że babcia im mówiła, że najadłam się łupin z kartofli i boli mnie brzuch. Tęskniły, pytały: czy brzuch już mnie nie boli i kiedy wrócę do domu… Wróciłam.
Jak dzisiaj wspominam ten okres, zastanawiam się jak mogłam to znieść. Dzieci i perspektywa własnego mieszkania, uwolnienie się od teściowej, wierzyłam, że mąż również się zmieni. Wierzyłam, że moja rodzina przetrwa, wierzyłam i czekałam. Czułam się bardzo samotna, pomimo iż w jednopokojowym mieszkaniu żyło 6 osób, na podwórku wszyscy mi zazdrościli męża i najlepszej teściowej. Mąż zawsze był bardzo szarmancki dla innych kobiet, były nim zachwycone, podobnie jak ja przed ślubem. Wstyd mi było przyznać się do tego, co dzieje się w naszym domu. Czasami szłam z dziećmi na daleki spacer i wypłakałam się przypadkowo spotkanej osobie. Zapłaciłam za to długo trwającym rozwodem.
Po powrocie ze szpitala nie potrafiłam rozmawiać z teściową. Wiedziałam, że dłużej nie wytrzymam, muszę coś zrobić. Byłam w desperacji, wybrałam się do dyrektora spółdzielni – zabrałam ze sobą dzieci (przygotowałam im jedzenie), przyszłam z nimi i powiedziałam dyrektorowi, że skoro ma tak duże biuro, a ja nie mam mieszkania, moje małżeństwo się rozpada, zamieszkam u niego w biurze. W godzinach wieczornych ze spółdzielni wywiozła nas milicja. Po jakimś czasie otrzymaliśmy mieszkanie z „ruchu ludności”. Trzypokojowe mieszkanie było pałacem. Wymalowałam je, uzyskane pożyczki pozwoliły na zakup odpowiednich sprzętów. Po pracy odbierałam dzieci z przedszkola, podawałam mężowi obiad, wychodziłam na spacer, usypiałam i siadałam do maszyny do pisania – pracowałam do późnych godzin nocnych. Byłam przekonana, że uratowałam nasze małżeństwo i rodzinę. Niestety, mąż podobnie jak przedtem – wracał z pracy, kąpał się, zjadał przyrządzony przeze mnie obiad, ubierał się i wychodził, wracał późno. Twierdził, że wychodzi do klubu, ja wiedziałam, że mnie zdradzał (gdy mieszkaliśmy z teściami męża odwiedziła kobieta, z którą często przebywał, gdy byliśmy z dziećmi w górach, wyszedł z nią, po powrocie zapytałam [pomimo iż wiedziałam] po co przyszła, odpowiedział, że jej mąż jest bezpłodny, a on chce jej pomóc). Soboty i niedziele spędzałam także sama z dziećmi i… teściową, od której nie mogłam się uwolnić – mąż wyjeżdżał, jak twierdził z zawodnikami z klubu. Być może siedem lat w trudnych warunkach i brak intymności były powodem jego zachowania, być może moja zmiana z potulnego dziewczęcia w dojrzałą kobietę i matkę. A może za szybko chciałam, żeby zmienił swoje przyzwyczajenia i wrócił do rodziny, nie wiem… A może to był kryzys siedmiu lat pożycia, którego nie potrafiliśmy pokonać. Awantury były jeszcze ostrzejsze niż poprzednio, myślę, że własne mieszkanie, jego mieszkanie (tak twierdził), większa przestrzeń, bez świadków, moja niezależność zawodowa (zarabiałam więcej od niego) i podjęte przeze mnie studia pomimo jego zakazu wyzwalały w nim agresję, chciał być wolny, bez obowiązków i odpowiedzialności. Podejmowałam różne próby zmiany naszej sytuacji rodzinnej: oddawałam swoją pensję, aby robił zakupy i płacił rachunki – przyjmował, ale nie uwzględniał moich potrzeb, nie miałam w ogóle pieniędzy dla siebie i na drobiazgi dla dzieci; wyprowadziłam się na dwa tygodnie do koleżanki, aby odczuł mój brak – niestety, teściowa przejęła moje obowiązki domowe i opiekę nad dziećmi. Wróciłam i postanowiłam dalej walczyć, tym razem inaczej.
Ponieważ wszystkie moje starania nic nie zmieniły, założyłam sprawę o alimenty. W trakcie odbywającej się rozprawy sądowej mąż zgłosił sprawę rozwodową, zapytano mnie, czy się zgadzam – byłam zaskoczona, przecież chciałam ratować rodzinę. Przez chwilę milczałam, myślałam o złożonej przysiędze małżeńskiej, po chwili powiedziałam, że zgadzam się z mężem. Sędzina na czas sprawy rozwodowej przyznała alimenty na dzieci. To był najgorszy okres w moim życiu. Byłam sama. Teściowa włączyła się całą sobą w sprawę. W chwilach, gdy myślałam, że zaczynam wariować, po położeniu dzieci do łóżek wychodziłam sama na dyskoteki, ruch sprawiał ulgę, czułam, że z potem spływa ze mnie całe zło. Ponieważ nie ukrywałam przed dziećmi, gdzie wychodzę, mąż również wiedział. Wykorzystywał to na sprawach rozwodowych przeciwko mnie. Wiedziałam, że źle robię, ale czułam, że dzieje się ze mną coś niedobrego (dzisiaj ten stan nazwałabym głęboką depresją [za: A.Smoliński, J.Smolińska-Mlak, Indywidualne sposoby walki z depresją. Gdynia 2004]). Sprawa rozwodowa trwała ok. 5 lat, w tym czasie teściowa z mężem znęcali się nade mną psychicznie i fizycznie. W sądzie mąż powiedział, że powinnam być przebadana przez Poradnię Psychologiczną i skierowana do szpitala na leczenie psychiatryczne. Pamiętam, w pracy nagle dostałam ataku bólu, nie mogłam wstać z krzesła, pogotowie zawiozło mnie do szpitala. Stwierdzono atak woreczka żółciowego. Dzisiaj wstyd mi się do tego przyznać, ale cieszyłam się, że jestem w szpitalu, chciałam umrzeć. Mąż odwiedzał mnie w szpitalu z dziećmi (leżałam dwa tygodnie), nie pytał jak się czuję, lecz kiedy wyjdę do domu – do obowiązków, w dzień przed wyjściem zadał mi obowiązki domowe, które miałam wykonać przed jego przyjściem z pracy. Przed opuszczeniem szpitala lekarz zalecił mi rygorystyczną dietę (nie operowano mnie). Powrót do domu był dla mnie straszny, gdy wyszłam ze szpitala zamiast pójść do domu, odwiedziłam koleżankę (obchodziła imieniny) i poprosiłam o wszystkie zakazane przez lekarza potrawy. Chciałam wrócić do szpitala. Czekałam kilka godzin na atak. Nie było. Wróciłam do domu.
Od momentu zamieszkania w nowym mieszkaniu (dzięki koleżance, która pomimo pudru widziała moją twarz) po każdym pobiciu udawałam się do lekarza medycyny sądowej. Ileż razy prosiłam Boga o pomoc, następne pobicie kwalifikowało mnie do zwolnienia lekarskiego powyżej 7 dni. Adwokat założył sprawę karną, która zakończyła sprawę rozwodową. Dzieci decyzją sądu zostały przy mnie. Przez ten okres mąż i teściowa nastawiali dzieci przeciwko mnie – udało im się odsunąć ode mnie starszego syna. Teściowa przed moim przyjściem odbierała go ze szkoły, nie wiedziałam, gdzie jest, mąż przeniósł go do innej szkoły, a twierdząc, że jest chory, wysłał go do prewentorium. Podejmowane przeze mnie próby rozmowy z 10-letnim wówczas synem nie skutkowały – nie chciał być ze mną i bratem.
Dzisiaj myślę, że mogło to być spowodowane strachem przed ojcem lub/i (co nie daje mi spokoju do dziś) zazdrością o moją miłość dzieloną na dwóch. Był pierworodnym, byliśmy dla siebie wszystkim, gdy miał 2 lata urodził się jego brat. Moją miłość i uwagę starałam się dzielić równo (pamiętając swoje dzieciństwo), dzisiaj myślę, że pomimo starań gdzieś popełniłam błąd.
Dzieci były świadkami awantur i bicia mnie przez męża – starszy syn stał jak „posąg”, młodszy okładał męża po plecach rękoma próbując mnie bronić.
Ponieważ strata syna jest mroczną stroną mojego życia do dnia dzisiejszego, opiszę najbardziej drastyczne (w moim odczuciu) sytuacje, które spowodowały rezygnację z dalszej walki o dziecko.
Starszy syn miał przystąpić do Komunii Św. teściowa z mężem nie pozwolili mi uczestniczyć w przygotowaniach. Byłam w domu, nie wolno mi było cokolwiek zrobić przy dziecku, gdy podeszłam, teściowa mnie odpychała, chciałam uciec, stałam w kuchni i patrzyłam przez okno, nie wyszłam z mieszkania, w kościele prosiłam Boga o pomoc, po powrocie z kościoła uczestniczyłam w przyjęciu rodzinnym, nie potrafię ująć w słowa swoich uczuć, które wówczas przeżywałam. Gdyby nie młodszy syn na pewno uciekłabym, nie wiem gdzie, ale tak bym uczyniła.
Gdy mąż wychodził jak zwykle wieczorami, a nie mógł z jakiegoś powodu zaprowadzić starszego syna do babci, zamykał go na klucz w pokoju. Pamiętam taki dzień – byliśmy w domu z młodszym synem, mąż wychodząc zamknął starszego w pokoju. Chcieliśmy, aby wyszedł do nas, nie chciał, bawiliśmy się głośno, aby ciekawość zmusiła go do opuszczenia pokoju, nic nie pomagało, nagle zaczął wołać, że boli go brzuch, prosiłam, żeby otworzył drzwi, odpowiedział, że nie ma klucza. Wyciągnęłam szybę i wyszedł do toalety, szybko wrócił do pokoju i poprosił, abym wstawiła szybę tak, aby tata nie zauważył. Zaskoczył mnie jego lęk, próbowałam go przekonać, że może powiedzieć prawdę. Prosił o wstawienie szyby. Wstawiłam.
Pamiętam jak byłam na urlopie wypoczynkowym, mój były mąż pracował, zostawił starszego syna w domu (w pokoju). Zaproponowałam wspólne wyjście na spacer, powiedział, że nie może, czeka na babcię. Miała klucze do mieszkania, gdy otwierała drzwi nie chciałam jej wpuścić, mówiąc, że jestem na urlopie i zajmę się swoimi dziećmi. Ona pchnęła drzwi i weszła twierdząc, że przyszła po dziecko, nie chciałam jej pozwolić na zabranie go. Zaczęła ciągnąć dziecko za jedną rękę, ja za drugą. Wywiązała się przy tym ostra wymiana zdań, drzwi były otwarte, weszła sąsiadka i ze spokojem powiedziała, żebym go zostawiła, jeżeli chce iść. Przyjście sąsiadki przerwało toczącą się szarpaninę i krzyk. Nie wiem, jakby to się skończyło, sąsiadka i jej spokój sprawiły, że puściłam rękę dziecka, synowi często pod wpływem emocji płynęła krew z nosa, tym razem też tak się stało. Wyszedł z babcią. Po jakimś czasie otrzymuję zawiadomienie, że mam się zgłosić na Komisariat Milicji. Ponieważ zginął mi paszport (po jakimś czasie znalazłam go za szafą, mąż mi go tam wrzucił), byłam przekonana, że sprawa dotyczy znalezionego paszportu, nie zwróciłam uwagi na pieczątkę komisariatu tylko na dzień, godzinę i numer pokoju. Gdy stanęłam przed pokojem przeczytałam Inspektorat ds. Nieletnich, byłam przekonana, że to pomyłka. Weszłam, osoba siedząca za biurkiem bez wstępnej rozmowy głośno stwierdziła, że skoro nie umiem zająć się dziećmi, dzieci zostaną mi sądownie odebrane. Okazało się, że teściowa po wyjściu z dzieckiem z domu wybrała się na Komisariat i kazała dziecku powiedzieć, że uderzyłam go pięścią w nos, pokazując zakrwawioną twarz. Usiadłam. Spokojnie opowiedziałam swoją sytuację rodzinną, twierdząc, że jeżeli jest taka potrzeba, mam świadka – sąsiadkę. Dziękuję Bogu i sąsiadce, że wtedy weszła do mieszkania. Pani zza biurka była zaskoczona moją wersją i zrezygnowała z dalszego postępowania. Wychodząc, wiedziałam, muszę skończyć tę okrutną walkę, która zmusza dziecko do dokonywania wyborów wbrew sobie. Na kolejnej sprawie rozwodowej mąż zaproponował sądowi świadków – nasze dzieci, aby powiedziały z kim z rodziców chcą być. Stanowczo zaprotestowałam.
Młodszym synem mąż i teściowa również próbowali manipulować, obiecując „złote góry”. Opowiadał mi, jednocześnie mówiąc: mamo, nie martw się, jednym uchem wpuszczam, drugim wypuszczam. Ponieważ lubił jeść, teściowa w celu przekonania mówiła: mama ciebie nie utrzyma, zginiesz z głodu. Na szczęście kochał mnie i został ze mną. Wspólnie z młodszym synem, który bardzo tęsknił za bratem, odwiedzaliśmy go, cieszył się, ale tylko wtedy, gdy nie było w pobliżu ojca lub babci, gdy był w ich towarzystwie przechodził obok mnie jakbym była zupełnie obcą osobą. Otrzymywane w tym czasie alimenty przesyłałam pocztą starszemu synowi, młodszemu odkładałam na książeczkę. Wiedziałam, że mąż walczy synem o mieszkanie i alimenty, niestety, nie mogłam w żaden sposób przekonać syna, aby został z nami; jednocześnie [mąż] zakładał następne sprawy sądowe za brak zainteresowania dzieckiem. Posiadał mieszkanie, w którym zamieszkał z inną kobietą i naszym starszym synem. Ponieważ były to czasy, w których bardzo trudno było kupić cokolwiek, a ja pracowałam w instytucji sportowej i mogłam zamówić dresy, adidasy i chcąc utrzymać kontakt ze starszym synem odwiedziłam konkubinę mojego męża, prosząc o możliwość spotykania się z synem i proponując pomoc w zakupie sprzętu sportowego. Młoda wówczas dziewczyna, zakochana, chcąca wierzyć, że jestem taka jaką przedstawił jej mój mąż i teściowa – kazała mi wyjść, twierdząc, że następnym razem mnie nie wpuści. Wyszłam.
Brak pieniędzy, ciągłe sprawy rozwodowe i brak kontaktu z synem spowodowały, że przy następnej zgodziłam się na podział dzieci. Wtedy bardzo nienawidziłam męża za zburzenie tego co najbardziej kochałam – rodziny. Walka toczyła się nadal o mieszkanie, uratowała mnie jego dziewczyna, z którą był od dawna – gdy ich razem zobaczyłam na ulicy była w ciąży, bardzo się ucieszyłam… nie będzie przychodził do nas, nie będzie miał czasu (musiałam, pomimo eksmisji po sprawie karnej go wpuszczać, ponieważ był zameldowany). Nowe prawo pozwalało na wymeldowanie osoby, która nie mieszka na stałe przez 2 lata, złożyłam papiery do biura meldunkowego, czekałam 2 lata, po otrzymaniu decyzji zmieniłam zamki. Pod moją nieobecność chciał się dostać do mieszkania, ponieważ były zmienione zamki próbował wyważyć drzwi łomem, bez skutku. Przyszedł, po moim powrocie z pracy, w towarzystwie milicjanta, pokazałam dokument o wymeldowaniu. Mieliśmy z młodszym synem spokój – mogłam gotować na kuchence, włączyć żelazko, zapalić światło, mogłam wreszcie pisać na maszynie elektrycznej – gdy zgodnie z prawem zameldowania wpadał (pomimo założenia drugiej rodziny) twierdził, że to wszystko jest jego, pamiętam, że przepisywałam koleżance pracę pod dyktando, kazał jej wyjść, gdy ja się nie zgodziłam, przyprowadził milicjanta, musiała opuścić mieszkanie. Założyłam sprawę o podział majątku – dla spokoju zgadzałam się na wszystko, zresztą w domu nic prawie nie zostało, gdy byłam w pracy teściowa zabierała, co chciała, uważała, że cały sprzęt domowy kupiła ona, zresztą miała rację, ona zamiast mojego męża wspierała finansowo moją rodzinę. Gdy nie zgadzałam się na coś, krzyczała, że mnie „z rynsztoka wyciągnęła”. Bardzo pragnęłam spokoju – oddałam wszystko, spłaciłam również wkład mieszkaniowy.
W tym okresie bardzo rzadko odwiedzałam mamę, wstydziłam się, mamie od początku nie podobał się mój przyszły mąż, byłam zakochana, nie zgadzałam się z jej opinią. Kiedyś mi powiedziała, że widziała go jak z kwiatami witał na dworcu jakąś kobietę, wtedy już wiedziałam, że ma rację, nie przyznałam się jednak, że wiem. Nie chciałam się przyznać sama przed sobą, że pomimo moich usilnych starań, aby żyć inaczej, moje małżeństwo w niczym się nie różniło od mamy – byłam bita i biedna tak jak ona. Zresztą nie mogła mi pomóc. Przyjechała do mnie, gdy już było po rozwodzie. Bardzo się ucieszyłam, czułam się samotna, bałam się przyszłości, młodszy syn wyznaczył mi cel w życiu. Niezależnie od stałej pracy podejmowałam się dorywczo początkowo sprzątania, a później nocami dorabiałam przepisując teksty na maszynie. Gdy było mi bardzo ciężko, odwiedzałam mamę, długie chwile spędzałam przy grobie ojca. Stało się coś dziwnego – ojciec, którego w dzieciństwie nie lubiłam, stał się dla mnie bardzo ważny, jemu opowiadałam, jak mi ciężko, odchodząc od grobu czułam się silna, wierzyłam, że on nade mną czuwa. Nie przeszkadzało mi, że nadużywał alkoholu, zachowanie alkoholika można sobie jakoś wytłumaczyć albo nie dać się złapać. Musiałam w coś wierzyć, mama w dalszym ciągu żyła życiem mojego brata i dziećmi mojej siostry. Wybrałam kogoś, o kim wszyscy zapomnieli (rodzeństwo nie potrafiło zapomnieć ojcu częstych pobić) i było mi z tym dobrze. Stałam się silna, śmiało patrzyłam w przyszłość. W ogóle nie myślałam o zawieraniu następnego małżeństwa, bałam się, nikomu nie wierzyłam, bałam się miłości. Zresztą syn nie pozwalał na bliższe kontakty z mężczyznami, był zazdrosny. To on wybrał mi obecnego męża.
Myślałam, jak będę miała 40. lat przekażę odpowiedzialność za rodzinę mężowi i dzieciom. Ta magiczna liczba oznaczała dla mnie dojrzałość i samodzielność moich dwóch synów (starszy syn od czasu do czasu nas odwiedza) oraz stabilizację zawodową, zabezpieczającą egzystencję na godziwym poziomie mojej rodzinie.
Osiągnęłam niezauważalnie czterdziestkę, zapominając o jej magii. Młodszy syn ukończył studia [J. Smolińska-Mlak, Droga do akademickiego kształcenia pedagogicznego. Łódź 2001], jest nauczycielem akademickim, zamieszkał w mieszkaniu obecnego męża, założył rodzinę. Przeżyłam krótkotrwały stres „pustego gniazda”. Mogłam tak jak marzyłam przekazać odpowiedzialność za rodzinę innym osobom. Tymczasem mąż, który miał przejąć obowiązki głowy rodziny – stracił własną firmę (powódź), zachorował (przebywa na rencie), moja mama potrzebowała opieki [A. Smoliński, J. Smolińska-Mlak, Przywrócić sens życiu. Gdynia 2002], syn ma własną rodzinę, której nie jest w stanie zapewnić odpowiednich warunków. Jeden kierunek studiów okazuje się niewystarczający, aby utrzymać pracę – konieczne jest dokształcanie (opłacam studia zaoczne 5-letnia pedagogika). Ponownie musiałam pomyśleć o dorabianiu, pracuję obecnie chyba więcej niż przedtem. W ciężkich chwilach jak zwykle uciekam w książki, tym razem sięgam po opracowania psychologiczne, socjologiczne i filozoficzne próbując z perspektywy czasu ocenić swoje życie i zrozumieć samą siebie. Byłam przekonana, że odgrodziłam się od przeszłości, nie chciałam do niej wracać. Dzisiaj jestem szczęśliwa, że podjęłam się opieki nad mamą. Wspominając dylematy z podjęciem decyzji, pamiętam, że właśnie ojciec, jego grób, spokój i wiara w przyszłość, których doznaję w jego bliskości skierowały myśli w inny wymiar. Wiedziałam, że jeżeli umrze, zostanie pochowana razem z ojcem, jeżeli nie podam jej ręki, gdzie doznam takich uczuć, jak obecnie przy grobie ojca. Bliski kontakt z mamą spowodował, że wróciły wspomnienia z dzieciństwa, przy okazji pobytu na cmentarzu odwiedzam obecnie samotne, przebywające na emeryturach rodzeństwo, wiem, że to właśnie ja miałam się zaopiekować mamą.
Ślub młodszego syna był pierwszym po latach spotkaniem z moim byłym mężem. Bardzo bałam się tego spotkania, widząc go doznałam dziwnego uczucia – dziękowałam opatrzności, że mnie zostawił. Nie bałam się go… gdyby nie starszy syn… mogłabym nawet z nim porozmawiać. Następne spotkanie z przeszłością odbyło się z okazji chrzcin dziecka starszego syna, impreza odbyła się w mieszkaniu teściowej, w mieszkaniu, w którym mój krótki pobyt sprawił, że odżyły na nowo wypierane przez lata wspomnienia. W dalszym ciągu nie potrafię z byłym mężem rozmawiać, nie czuję złości, muszę przyznać, że nawet mi go żal.
Na dowód tych słów chcę dodać, że pomogłam jednej z jego córek narodzonych w nowo założonej rodzinie. Jego obecna żona, która nie pozwoliła mi kiedyś na kontakty z moim dzieckiem, starała się na wszelkie sposoby dotrzeć do mnie i uzyskać pomoc. Chciała kupić tę pomoc składając propozycję, że mój były mąż będzie opłacał zaoczne studia młodszego syna. Ta forma wywołała we mnie gniew, tę propozycję złożyli mojemu młodszemu synowi, który mi to przekazał. Wychowałam syna bez alimentów, nie korzystałam z żadnej pomocy państwa i teraz… na syna „wylałam wiadro wody”. Przez rok trwałam w gniewie, który nie dawał mi spokoju. Pomogłam, nie korzystając z propozycji, doznałam ulgi, jest mi lżej na sercu.
Przez 10 lat opiekowaliśmy się z mężem moją mamą, życie rodziny było stabilne. Przez ten okres publikowałam teksty, w których opisywałam własne metody opieki nad mamą.
***
Życie jest sprawą poważną, gdyż zmusza człowieka do zajęcia stanowiska: opowiedzenia się za czymś lub przeciwko czemuś, za kimś lub przeciwko komuś. Nie ma recepty, przepisu, na życie umiejętne. Z życiem nie damy sobie nigdy do końca rady, gdyż sami jesteśmy jego częścią. Jednak możliwość czynienia dobra sprawia, że żyć warto i że życie może mieć głęboki sens. Innych racji, dla której warto byłoby się życiem trudzić, smakując może nazbyt często łez i potu, nie ma [ T. Gadacz, O umiejętności życia. Kraków 2005].

: czw 27 gru 2007 12:06
autor: Gabrysia
Droga Jasiu Twój ostatni tekst po raz kolejny udowodnił mi jaka jesteś silna. Zawsze myślałam, że ja nie dałabym rady, ale ostatnie Święta dały mi nadzieję na siłę i odwagę, i choć nie tak chciałabym aby one wyglądały uwierzyłam, że dam sobie radę. Twój tekst utwierdził mnie w tym przekonaniu. Dziękuję. Wierzę że uda mi się wysłać odpowiedź. Pozdrawiam Cię serdecznie. Jesteś wielka

: ndz 06 sty 2008 13:23
autor: Janina
Dziękuję za dobre słowa, ale wcale nie jestem silna. Ileż razy chciałam umrzeć, ale widocznie ktoś "na górze" czuwał nade mną. Uczuć, które wówczas przeżywałam nie da się ubrać w słowa. To, co się wydarzyło w moim życiu, myślę, że nie jestem wyjątkiem, nie jest żadną karą za grzechy - mieliśmy różne potrzeby, tak się po prostu czasami dzieje. Nie dążyłam do rozwodu, usilnie starałam się utrzymać małżeństwo, ale nie za cenę utraty siebie, życia w "skrzywionym zwierciadle". Jakże bardzo pragnęłam stworzyć swoim synom dom, do którego chcieliby zawsze wracać, dom, którego ja nigdy nie miałam.
Temtego okresu nie zapomnę nigdy, nie zapomnę dramatu, który zgotowaliśmy naszym dzieciom. To one straciły najwięcej.
Właśnie Święta Bożego Narodzenia - Wigilia - przypomina mi ten okres, tęsknię bardzo za starszym synem.
W dzieciństwie odczuwałam brak ciepła rodzinnego, choinki, gwiazdki i kochających się Rodziców. Marzyłam, że w mojej rodzinie będzie to wszystko. Nie udało mi się, podobnie jak mojej Mamie.
Nie zawsze marzenia się spełniają. W przypadku rodziny nie zależy to tylko od jednego z rodziców, a później, gdy dzieci są starsze, zależy to również od nich.
Moje doświadczenia sprawiły, że nie lubię Świąt Bożego Narodzenia, właśnie w tym okresie odczuwam pustkę i smutek z powodu czasu, który minął bezpowrotnie.

Re: Na czym polega różnica?

: wt 14 kwie 2009 9:28
autor: Janina
Święta Wielkanocne… jak pisałam wcześniej nie lubię Świąt, ale jak dotąd najdotkliwsze były dla mnie Święta Bożego Narodzenia - i takie pozostaną - przypominały mi okres pierwszego małżeństwa i brak przy stole starszego syna. Dzisiaj, wrócił do mnie starszy syn - jestem mu potrzebna, wykształciłam młodszego i… cóż takie jest życie…
Życie jest jak los na loterii. Nigdy nie wiadomo, co się wyciągnie. Wielu sądzi, że wyciągnęło zły los i, co gorsze, są przekonani, że ich wesoły sąsiad wyciągnął los szczęśliwy. Jednakże losy te wcale się tak od siebie nie różnią. Niektórzy mogą sobie pozwolić na parę rzeczy więcej niż inni, ale to w zasadzie wszystko. Różnica polega na tym, jak się na to patrzy, co się o tym myśli i jak do tego podchodzi. A wszystko zależy od nas samych.
Spotkałam wielu różnych ludzi, poznałam ich tajemnice. Ale nigdy nie spotkałam człowieka, który wyciągnął najcenniejszy, doskonały los. Wszyscy mieli, i ci nowo poznani, mają coś, co ich gnębi i dręczy. Wierzący nazywają to krzyżem. Inni mówią: Nie mam szczęścia. Są wśród nich ludzie…, którzy mimo trosk i cierpienia pozostali weseli i zadowoleni. Inni, przygnieceni swymi problemami, byli zrozpaczeni. Często przechodzili przez to samo, ale różne były rezultaty.
Życie jest jak los na loterii, ale wiele zależy od nas samych… pomimo moich zabiegów o dobry kierunek życia mojej rodziny… toczy się swoim torem… bo przecież nie jest możliwe abym mogła przeżyć życie za moich bliskich… to jest ich życie… więc jestem obok, pomimo zmęczenia, jestem… od najmłodszych lat dążyłam do miłości… dzisiaj ją otaczam innych… czy otrzymałam miłość od innych… miłość to także dawanie jej innym i może dlatego, że zostałam obdarzona siłą wewnętrzną, los obdarowuje mnie słabszymi i oddaje pod opiekę…
Każdy z nas dąży do miłości… Każdy człowiek stawia sobie pytanie:

Czym jest naprawdę miłość?
Bo szczęście każdego człowieka zależy od miłości,
Którą zna, której szuka, którą przeżywa i której doświadcza.
Nie szukaj miłości tam, gdzie jest wystawiana na pokaz
W formie seksu,
Gdzie widać na niej odciski palców ludzi interesu
Pozbawionych sumienia.
Wrzucili oni miłość, jakby wrzucili diament do kloaki.

Prawdziwa miłość wiąże się z ofiarą i oddaniem.
Czerpie radość z tego, że przekazuje ją się sobie nawzajem,
Że ma się dla siebie nawzajem serce. Wiąże się z delikatnością,
Przyjaźnią i gotowością przebaczania.
Daleko jej do władzy, przemocy i rzeczy materialnych,
Jest nawet w stanie dystansować się od siebie samej.
Dwa tysiące lat temu pewien Paweł,
Znany dobrze przede wszystkim wśród chrześcijan,
Spisał Wielką Kartę Miłości, która także dziś jest aktualna.

Jeśli chciałbyś wiedzieć, ile masz tej miłości,
Musisz tylko w miejsce słowa miłość
wstawić własne imię. Zabrzmi to wówczas tak:
„Miłość wszędzie szuka dobra. Miłość nie jest zazdrosna.
Miłość niczego sobie nie wmawia. Miłość nie szuka siebie samej.
Miłość nie pozwala się zatruć i wybacza zło.
Miłość nie cieszy się z błędów innych.
Cieszy się dobrem, które ktoś czyni. Zniesie wszystko.
Wierzy we wszystko. Ma na wszystko nadzieję.
Wszystko wytrzyma”.
Wierz mi, to jedyna miłość, która przetrwa.
Taka miłość nigdy się nie załamie.
[za: Phil Bosmans]