Strona 1 z 1

Wiara czyni cuda...

: pt 28 wrz 2007 10:57
autor: Janina
Spędzając czas na moim kawałku ziemi (działka w Morzęcinie Małym otrzymana od Mamy w zamian za opiekę nad Nią) doznaję uczucia, że wiara czyni cuda (mam tu na myśli cudowną, sprawczą moc wiary w Rodziców). Nawet to, że wróciłam do korzeni uważam za cudowne zrządzenie losu. Przez okres 20 lat, jak już wspominałam w tekstach zamieszczonych w dziale Mama, wszystkie (rodzinne i zawodowe) problemy „roztrząsałam” przy grobie Ojca. Miałam, oczywiście, Mamę i drugich rodziców, ale Mama miałam moje rodzeństwo, drudzy rodzice – troje swoich dzieci. W tamtym okresie Ojciec nie miał nikogo, nikt go nie potrzebował tak, jak ja. Po każdej rozmowie z Nim wracałam do Wrocławia i podejmowałam decyzję, zawsze (czasami musiałam poczekać) okazywały się trafne.
Te cudowne spotkania opiszę później, teraz chciałabym się podzielić cudowną, sprawczą mocą rozmowy z Rodzicami i moją drugą Mamą. Minął rok od śmierci mojej biologicznej Mamy, Ojciec bardzo długo czekał na pomnik/nagrobek. W swoim życiu nigdy nie miałam zbyt dużo pieniędzy, ale też nigdy nie były one dla mnie najważniejsze. Jestem na emeryturze, mężowi ZUS zabrał rentę, z posiadanych oszczędności planowałam wymienić stare okna w mieszkaniu we Wrocławiu, doprowadzić prąd na działce w Morzęcinie Małym i… postawić Rodzicom pomnik. Tymczasem okazało się, że po rozliczeniu robót związanych z doprowadzeniem wody na działce muszę znaleźć dodatkowe pieniądze do uregulowania. Ten, nie planowany, wydatek nie pozwalał na realizację poprzednich, z których nie chciałam zrezygnować. Mąż próbował mnie przekonać, że pomnik Rodzicom mogę postawić w przyszłym roku, niestety, nie potrafiłam z tego zrezygnować. Zrezygnować z okien, prądu i wody nie mogłam ponieważ miałam podpisane umowy, z pomnika zrezygnować nie chciałam.
W drodze powrotnej do Wrocławia (niedziela) już wiedziałam co zrobię, dokonałam podliczenia wszystkich środków potrzebnych do realizacji zobowiązań. Postanowiłam powalczyć z bankami o kredyt konsolidacyjny (miałam dwa), chciałam je spłacić następnym i żeby mi zostało na pomnik. Myślałam, że nie będzie łatwo uzyskać taki kredyt (jestem emerytką, mąż nie ma renty), postanowiłam powalczyć, rozmawiałam w duchu z Rodzicami, prosiłam o wsparcie. Weszłam do pierwszego banku i… od razu otrzymałam. Jakże się cieszyłam, ale krótko. Okazało się, że przy jednym z kredytów źle obliczyłam odsetki do zwrotu. Musiałam oddać więcej (pomimo półrocznej spłaty) niż wzięłam, pani powiedziała, że we wrześniu otrzymam zwrot za ubezpieczenie mojego kredytu (mówiła, że będzie to około tysiąca zł). Tysiąc złotych nie rozwiązywał moich problemów. Ponownie musiałabym z czegoś zrezygnować. Pomnik!? Pomimo braku pieniędzy na pokrycie wszystkich planów, pojechaliśmy z mężem na grób do Pani Gieni (moja druga Mama) zapaliłam świeczkę i poprosiłam Ją o wsparcie, wracając, pomimo przestróg męża, zamówiłam i zapłaciłam zaliczkę za pomnik dla Rodziców.
Oczekiwałam, często rozmawiając w duchu z Rodzicami, który z moich planów będzie pierwszy do sfinansowania. Pierwsze były okna, za tydzień przyszła zawiadomienie o uregulowaniu prac związanych z doprowadzeniem prądu, uzbierałam także na dodatkowe rozliczenie za doprowadzenie wody. Zapłaciłam i zostałam bez pieniędzy. Ponownie odwiedziłam Rodziców, rozmawiałam z Nimi, kłóciłam się z losem, tłumacząc, że przecież to wszystko jest mi niezbędne do spokojnego życia. Muszę się przyznać, trochę się bałam, czy aby nie za bardzo uwierzyłam w sprawczą moc Rodziców? W chwilach wątpliwości przypomniałam sobie słowa Jego Eminencji Kardynała Henryka Gulbinowicza: jeżeli ktoś ma czyste sumienie i dobre intencje, nic złego nie może mu się przytrafić. Uspokoiłam się i czekałam…
Pod koniec sierpnia, we wtorek, zadzwonił pan z zakładu kamieniarskiego, że pomnik został postawiony. Powiedziałam, że przyjadę w piątek uregulować. Musiałam mieć czas na to, aby zdobyć pieniądze. Skąd? Mogłam pożyczyć, ale to nie rozwiązywałoby moich problemów - nie miałabym możliwości oddać. Pomnik, który wybrałam kosztował 3.700 zł. Zastanawiałam się… i przypomniałam sobie o zwrocie ubezpieczenia za kredyt w banku. Pomyślałam sobie, tysiąc złotych to nic, ale już coś jest, mam jeszcze trzy dni, coś wymyślę. Weszłam do banku i zapytałam, pani mi odpowiedziała, że te pieniądze mam już na koncie. Mogę je pobrać, zapytałam o kwotę. Pani odpowiedziała 3.700,- Jakże byłam szczęśliwa, „frunęłam” do domu. Uregulowałam za pomnik, odwiedziłam Panią Gienię i swoich Rodziców dziękując za wsparcie.
Nawet mąż, który czasami próbuje mnie zatrzymać, tzn. mówi, że powinnam twardo chodzić po ziemi a ja fruwam w obłokach, tym razem uwierzył, że wiara czyni cuda. Nie mam na myśli cudu w znaczeniu religijnym, choć, jak już wcześniej pisłam, i dla niego (cudu/łaski) jest tutaj miejsce. Myślę, że zależy to od naszej własnej postawy afirmacji życia, wiary w życie i w swoją własną siłę ducha. Miałam szczęście spotkać na swojej drodze wspaniałych ludzi, którzy utwierdzali mnie w moich działaniach, ich wsparcie wzmacniało wiarę w jakiś transcendentny sens historii mojego życia i jego zdarzeń. Wiara pozwala lepiej żyć. To ona jest tą cienką, kruchą granicą oddzielającą rozpacz od nadziei, rezygnację od twórczego wysiłku. Ileż razy popadałam w rozpacz i rezygnację, ale coś kazało mi się podnieść i walczyć. Nie wiem czy zależy to w pełni od człowieka. Czy też o afirmacji albo rezygnacji nie decyduje w dużej mierze środowisko, w jakim zostaliśmy wychowani, nasze psychiczne możliwości? Czy o szerokości spojrzenia kształtującego naszą sytuację rozstrzyga wykształcona wcześniej wrażliwość? Czy sama wiara w sens nie jest już darem? Czy to, że na swojej drodze spotkałam tylu wspaniałych, życzliwych mi ludzi nie jest przypadkiem?

Wiara czyni cuda cd...

: śr 17 paź 2007 21:00
autor: Janina
Szczęście przychodzi do nas na wiele sposobów. Dla jednego być szczęśliwym oznacza biegać po pełnej rosy łące, a dla innego przytulić dziecko. Sczęśliwym może uczynić seks, modne ubranie, grillowanie nad jeziorem czy XIII koncert Mozarta. Ale i nieobecność tego wszystkiego: mnich zen odnajduje błogość, kiedy zatapia się w pustce.
Co to za uczucie? "Jakby nagle połknęło się promyk słońca" - tak Katherine Mansfield opisała chwilę zachwytu. Ugniamy się za tym uczuciem, a ono "daje się złapać" wtedy, gdy się tego najmniej spodziewamy - tylko po to, by zniknąć, zanim zdążymy się nim nasycić. Nie ma nawet czasu, aby przyjrzeć się uważnie szczęściu i odkryć, według jakich reguł bawi się z nami [Stefan Klein, Formuła szczęścia. O doświadczeniu pełni życia. Warszawa 2002].
Często sądzimy, że dobre sampoczucie zjawia się, gdy tylko kończą się cierpienia. Gdy projekt, nad którym spędzamy wieczory zostanie zakończony; gdy tylko ktoś, na kogo czekamy od lat, wreszcie się pojawi. Cała reszta sama się jakoś ułoży.
Czyżby zatem życie bez cierpienia automatycznie prowadziło do szczęścia? Szczęśliwy zatem byłby ten, kto nie doświadcza nieszczęścia. Stąd wyciągnąć można by było zupełnie logiczny wniosek, że szczęście i nieszczęście wzajemnie się wykluczają, że są jak dzieci na huśtawce: tylko jedno może być na górze.
To jednak błędne rozumowanie - pozytywne i negatywne uczucia w mózgu są uruchamiane przez różne systemy. Aby dobrze się czuć, wcale nie wystarczy nie odczuwać cierpień. To bardzo ważne odkrycie - wyłania się z niego wiele zaleceń, jak żyć. Ale na początek, w następnych postach, przytoczę swoje chwile szczęścia. Właśnie teraz przeżywam coś nadzwyczajnego, coś co pozwala mi wierzyć, że "wiara czyni cuda", że to co uczyniłam dla pamięci rodziców, rozmowa z nimi, sprawiła te chwile szczęścia, które przeżywam..
Uważam, że szczęście nie jest za darmo. Dlaczego? Nieszczęście powstaje samo z siebie, natomiast o szczęście musimy zabiegać…

Wiara czyni cuda...

: pn 16 gru 2013 10:32
autor: Janina
Minęło dużo czasu od ostatniego wpisu… napisałam, że przeżywam coś wspaniałego… tyle się wydarzyło, że zapomniałam tamte przyjemne chwile – być może cieszyła mnie zbliżająca się do końca inwestycja życia – wykształcenie młodszego syna, powrót starszego… chwile szczęścia trwają krótko, być może remont mieszkania – przy moich skromnych środkach, także inwestycja…
Choroba męża, mój pobyt w szpitalu, lęk o utratę pracy, zmiana mieszkania… te wydarzenia zburzyły chwile radości – milczałam, musiałam się przystosować, jak pisałam wcześniej o szczęście należy zabiegać, nieszczęście przychodzi samo. Życie nasze przebiega między dwoma biegunami – szczęście i nieszczęście. Przystosowałam się do nowych warunków, udało mi się dokonać konstrukcji w umyśle i przybliżyć do siebie biegun szczęścia. Miniony czas poświęciłam opiece nad mężem, zdobyciu prawa jazdy, mój stan zdrowia wrócił do normy, pracuję nadal, czuję się dobrze w nowej pracy i naszym małym mieszkanku – przez rok nie potrafiłam się znaleźć w małej kuchni (malutka ciemna kuchnia). Ulubionym daniem męża są pierogi (kupowałam gotowe), po roku spróbowałam je ugotować, dzisiaj lepię pierogi, jak dawniej (z 3 kg sera), wyciągnęłam z szafki robot, maszynkę… gotuję i oszczędzam… Radość, którą przeżywam obecnie związana jest z ogrodzeniem naszego kawałka ziemi. Zawsze chciałam to zrobić, ale brakowało środków – doprowadzenie wody, prądu na działce, dzieci we Wrocławiu… Sarny obgryzały drzewka, ubiegłej zimy dziki przeorały całą działkę… wzięłam pożyczkę z pracy, niestety, musiałam uzupełnić kredytem i mamy ogrodzenie. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak ogrodzenie wpływa na poczucie własności… to jest nasza działka… I jak zwykle, apetyt rośnie w miarę jedzenia, chciałabym mieć garaż, aby wynieść z naszego „domku” wszystkie narzędzia gospodarcze, krzesełka, stoliki, do garażu, mielibyśmy więcej przestrzeni. Może uda mi się nazbierać grosików jeszcze na to moje marzenie w nowym roku… Wierzę, że Rodzice będą mnie wspierać w moich zamierzeniach… wiara czyni cuda…
***
„Szczęście człowieka więcej może polega na drobnostkach, jak na wielkich przedmiotach uciech i rozkoszy” [Fr. Skarbek, Małe przyjemności pożycia, 1839]; O moja miła to wielkie szczęście składa się z niewielkich szczęść [S.Baliński]
Na szczęście człowieka mogą mieć wpływ nie tylko wielkie przyjemności jego życia, ale także i małe – podobnie jak małe przykrości mogą je zakłócić. Są małe przede wszystkim w tym znaczeniu, że są wywołane przez małe wydarzenia. A normalnie są też mało intensywne i mało ekstensywne. I jeśli działają, to ilością. Jednakże wielkość ich nie jest proporcjonalna do wielkich wydarzeń, które je wywołały: drobne wydarzenia są nieraz powodem większej przyjemności niż wielkie; nieraz wobec wielkich mówimy sobie tylko, że powinniśmy się cieszyć, a wobec drobnych cieszymy się rzeczywiście… [W.Tatarkiewicz, O szczęściu. PWN, Warszawa 2008].
Przykłady tych małych przyjemności Skarbek opisał w swej książce: zaciszna izba, gdy na dworze wicher i deszcz; ławka, gdy jest się zmęczonym i gdy można nareszcie spocząć; ogień na kominku, co „przerywa samotność, a nie ciąg myśli, które przy nim dowolnie wędrować sobie mogą”. Albo promień słońca w zimie. Albo pogodny wieczór z dala od mieszkań ludzkich, gdy słabo tylko dochodzi szmer ich czynności i „w dumaniu nie przeszkadza”. Albo szara godzina jesienna w wiejskim dworze przed zapaleniem świateł, przystanek w czynnym dniu, chwila wolna od pośpiechu, spędzana wśród swoich, którą chciałoby się zatrzymać jak najdłużej, a odsunąć moment, gdy lampa wróci nas do zwykłego, czynnego życia…Takich chwil, jakie opisał Skarbek, i podobnych do nich, jeden przeżył mniej, drugi więcej, ale nie ma takiego, kto by ich nie znał. Od czasu kiedy Skarbek żył i pisał, zmieniły się częściowo obyczaje i okazje do „małych przyjemności życia” [za: W.Tatarkiewicz, tamże].
***
Moje „małe przyjemności życia” nie zmieniły się. Co prawda nie mamy prawdziwego domu i kominka, mamy natomiast nasz „domek” i ognisko, pozostałych przyjemności dostarcza przyroda i pięknie położona wieś Morzęcin Mały, gdzie spędzamy z mężem weekendy w okresie wiosenno-letnio-jesiennym. Wszystkie decyzje związane z planowanymi „inwestycjami” podejmuję z Rodzicami, wcześniej, gdy Mama żyła i mieszkała na wsi, wszystkie problemy rozwiązywałam z Ojcem – szkoda, że nie mogłam z Nim tak rozmawiać, gdy jeszcze żył – wierzę, że teraz razem będą mnie wspierać w moich dalszych działaniach przygotowujących do starości…
***
Jak pisze dalej W.Tatarkiewicz poszczególne stany przyjemne i przykre w życiu człowieka wyglądają tak: 1) młodość nie jest szczęśliwa, jak się zwykło sądzić, a starość częstokroć nie jest tak nieszczęśliwa, bo ma swe kompensaty; 2) jeśli młodość nie jest szczęśliwa, to ma to w dużej mierze podobne przyczyny do tych, dla których starość nie jest szczęśliwa. Bo jeszcze tego nie ma, czego tamta już nie ma; 3) młodość wydaje się szczęśliwsza, niż jest, dlatego, że nie ma tych trosk, jakie ma wiek dojrzały. A starość wydaje się nieszczęśliwa, bo brak jej tego, co dla wieku dojrzałego jest najobfitszym źródłem szczęścia. Opinię formuje wiek dojrzały, on zaś liczy się tylko ze swoimi potrzebami, nie pamiętając o tym, że młodość ma swoje troski, a starość swoje kompensaty; 4) wydaje się, że wiekiem szczęścia nie jest młodość i starość, lecz raczej wiek średni, dojrzały: ma więcej sił, mniej dolegliwości fizycznych, mniej jest zależny od łaski innych ludzi, bardziej czynny, wolniejszy od oczekiwań i wspomnień, niepokojów i żalów; w nim człowiek najwięcej może kierować sam swoim życiem. (…) Szczęście jest ideałem ruchomym, który odsuwa się w miarę, jak się doń zbliżamy: dlatego uchwycić go nie możemy. Na tę jego właściwość zwrócił uwagę Henryk de Man [za: W.Tatarkiewicz, tamże]. Szczęście według niego pojmujemy jako stan idealny i dlatego wyobrażamy je sobie zawsze powyżej naszego stanu rzeczywistego, tak samo nieszczęście wyobrażamy sobie zawsze poniżej tego, co jest rzeczywiście. Są to dwa bieguny, górny i dolny, wedle których orientujemy się w życiu i na ogół siebie samych wyobrażamy sobie jako znajdujących się między tymi dwoma biegunami. Bieguny te – szczęście i nieszczęście – są konstrukcją naszego umysłu i mogą być przezeń przesuwane. Póki społeczeństwo żyje w warunkach względnie stałych – jak się to dzieje u ludów pierwotnych czy wśród ludu wiejskiego – póty i bieguny te są stałe. Natomiast konstruujemy je na nowo, gdy warunki życia uległy zmianie, zbliżyły się do jednego z biegunów i oddaliły od drugiego. Wtedy na nowo regulujemy odległość biegunów, umieszczamy je tak, by oba były mniej więcej w równej od nas odległości’ odsuwamy biegun, do któregośmy się zbliżyli. Dla ludzi żyjących w ciężkich warunkach materialnych szczęście to dobrobyt; ale gdy do dobrobytu dojdą, to szczęście odsuwa się automatycznie, pojawiają się nowe potrzeby i dopiero stan, w którym one byłyby zaspokojone, wydaje się szczęściem. Jeśli istnieje postęp w szczęściu ludzkości, to nie w tym sensie, by ludzie zbliżali się do szczęścia – bo ono oddala się od nich w miarę, jak się doń zbliżają – lecz w tym, że zmierzają do szczęścia coraz wyższego, zaspokajającego coraz więcej i coraz wyższych potrzeb. (…) Ludzie wprawdzie osiągają nieraz to, co wyobrażali sobie jako zupełne zadowolenie, ale na ogół i wtedy nie osiągają zupełnego zadowolenia. (…) To wszystko dotyczy jednak tylko szczęścia idealnego, „zupełnego”. Nie dotyczy realnego. Jest faktem, iż pomiędzy ludźmi są zadowoleni ze świata, losu, życia; są tacy, którzy trosk mają mniej niż radości, albo nawet mając wiele trosk doznają tego ogólnego zadowolenia, które nazywamy szczęściem. Jest ich może nawet więcej niż tych, co się do tego przyznają, bo – w rozsądnym czy też przesądnym przekonaniu sformułowanym niegdyś przez Owidiusza – niejeden sądzi, że przed końcem życia nie należy siebie nazywać szczęśliwym…