Strona 1 z 1

Prawo jazdy... na naukę nigdy nie jest za późno

: pt 30 paź 2009 12:36
autor: Janina
W wieku 40. lat rozpoczęłam studia, które ukończyłam obroną pracy magisterskiej w wieku 45. lat. Mając 53. lata otworzyłam przewód doktorski. Zbliżając się do sześćdziesiątki ukończyłam kurs prawa jazdy i za siódmym podejściem do egzaminu, zdałam i otrzymałam „prawko”.
Wierzę, jak pisał jeden z moich ulubionych filozofów – Aleksander Hercen, że nieodłącznym składnikiem natury ludzkiej są takie pojęcia, jak wolna wola, wybór, dążenie do celu, wysiłek i walka, pojęcia otwierające nowe, nieprzewidywalne drogi do realizacji ludzkich możliwości.
Według Hercena nie da się uciec przed bolesną koniecznością wyboru. We wszechświecie, który nie jest racjonalnym kosmosem, lecz chaosem miotanym nieprzewidywalnymi zmianami, nie mogą istnieć absolutne wartości ani uniwersalne ideały. Wybór pomiędzy wartościami jest wyborem absolutnym. Innymi słowy, nie da się go wytłumaczyć empirycznie, tak jak tłumaczą zjawiska generalizujące nauki przyrodnicze, pretendujące do indukcyjnej wiedzy na temat obiektywnego systemu ludzkich potrzeb i wartości. Wyboru nie da się również uzasadnić dedukcyjnie, wychodząc od jakiejś apriorycznej, intuicyjnej lub teologicznej znajomości prawdziwej natury człowieka i celów życia. Każde z tych wyjaśnień pozbawiłoby bowiem wybór podstawowego znaczenia, jakie pojęcie to niesie ze sobą. Człowiek wybiera tak, jak wybiera, na podstawie przesłanek, które są wyłącznie jego własne i za które w ostatecznym rozrachunku tylko on jest odpowiedzialny [I. Berlin „Pod prąd”].
Wracając do moich wyborów, studia rozpoczęte w młodości przerwałam ze względu na trudną sytuację rodzinną. Następne lata poświęciłam pracy i wykształceniu syna. Muszę przyznać, że w ogóle nie myślałam o studiach, znałam swoją wartość, mam na myśli pracę, potrafiłam zmierzyć się z każdym wyzwaniem zleconym przez przełożonego, myślałam, to zwykły papierek, przecież jestem dobra w tym, co robię. Zbliżałam się do czterdziestki i coraz częściej myślałam o emeryturze, były podwyżki w pracy, nie zostałam uwzględniona, zapytałam przełożonego, dlaczego? Odpowiedział, że nie mogę otrzymać większego wynagrodzenia ponieważ nie posiadam wyższego wykształcenia. Byłam zaskoczona, przełożony, którego bardzo szanowałam, który zawsze mówił, że powinna się urodzić w Japonii – tak pracując osiągnęłabym tam sukces, a brak zwykłego papierka w Polsce nie pozwalał na docenienie mojej pracy w postaci podwyżki. Każdy z nas wie, jak to jest odczuwać strach, miłość, nienawiść, należeć do rodziny lub środowiska, w którym pracujemy, mieszkamy, rozumieć wyraz twarzy, sytuację, dowcip, docenić dzieło sztuki, formułować ideały i żyć według nich, wiemy też, że istnieje niewyczerpana (i stale się rozwijająca) rozmaitość innych bezpośrednich doświadczeń „wewnętrznych”. Byłam zaskoczona swoją reakcją, odpowiedziałam: nie mam wyższego wykształcenia!? To będę miała! Spóźniłam się na pierwszy wykład, musiałam wejść w trakcie, nigdy nie zapomnę uczucia strachu przed wejściem, weszłam, byłam mokra od potu. Byłam najstarszą studentką. Ukończyłam studia – muszę przyznać, że nie był to tylko papierek, to była wspaniała przygoda intelektualna – swoje życie znalazłam w książkach pedagogicznych, filozoficznych; poznałam wspaniałych nauczycieli akademickich; poznałam także nauczycieli, dla których pracowałam – bardzo mi pomagali w poszukiwaniu książek w trakcie przygotowywania się do egzaminów. Do dzisiaj bardzo cenię wiedzę, którą uzyskałam w trakcie studiów i jestem wdzięczna losowi za powstałą sytuację.
W ogóle nie myślałam o doktoracie – opiekując się Mamą opisywałam swoje wypracowane metody opieki, sposoby nawiązywania bliskiego kontaktu z osobą starszą, przeżywane chwile smutku i radości. O moim pisaniu krążyły różne opinie – dobre i złe; jedni popierali moją formę wypowiedzi, inni wypowiadali się krytycznie, twierdząc, że moje teksty nie mają nic wspólnego z nauką. Żartowali: może doktorat chcę napisać!? Ta „żartobliwa” wypowiedź, wcale nie zachęcająca mnie do działania w tym kierunku, sprawiła, że pomyślałam, dlaczego nie!? Muszę przyznać, że kosztowało mnie to trochę wysiłku… ale udało się 26 maja – dzień matki, otworzyłam przewód doktorski. Na razie dalsze działania w tym kierunku zostawiłam na czas późniejszy, tzn. czas wolny od pracy, czas emerytury – przecież nic mnie nie goni, a poza tym jeżeli tego nie zrobię, nic się nie stanie. Część teoretyczną miałam napisaną, metodę wybrałam, środowisko i osoby także; jeżeli los pozwoli wrócę do tego kiedyś… ludzie się starzeją, aby przeprowadzić badania potrzebuję czasu wolnego od pracy lub też prowadzić je w godzinach popołudniowych – wcześniej nie mogłam ze względu na Mamę, dzisiaj – ze względu na chorobę męża.
Prawo jazdy – gdyby mi ktoś powiedział, że zmierzę się z tym wyzwaniem, nie uwierzyłabym. Prowadzenie samochodu nigdy mnie nie interesowało, kiedyś próbowałam – mąż był moim instruktorem nauki jazdy – to była strata czasu, kończąca się za każdym razem awanturą. Mąż mnie woził i było mi dobrze. Od czasu choroby (padaczka) i nieprzewidywalnych ataków, myślałam, że dobrze byłoby gdybym umiała prowadzić samochód, ale te myśli przychodziły mi tylko przy kolejnym ataku męża. Nadal mnie woził, pomimo odczuwanego lęku wsiadałam do samochodu.
Nagle mąż zachorował – pękł tętniak, trepanacja czaszki. Przez okres wakacji jeździłam z mężem pociągiem na działkę, ponieważ mąż nie może dźwigać, ja dźwigałam wszystko na swoich plecach, mąż ma problemy z dłuższym chodzeniem i wsiadaniem do pociągu, wspomagałam go jak mogłam. Przebywając na działce martwiłam się, co zrobię w przypadku ponownego ataku. We wrześniu podjęłam decyzję muszę mieć „prawko”, zapisałam się na kurs prawa jazdy.
Zajęcia teoretyczne opuszczałam ze względu na zmęczenie (praca, obowiązki domowe, opieka nad mężem), zajęcia praktyczne rozpoczęłam na „Pandzie” – już pierwszego dnia, po pokazaniu mi sprzęgła, hamulca, gazu, kierownicy, kierunkowskazów, świateł, mój instruktor powiedział: jedziemy „w miasto”, przestraszyłam się, ale nie przyznałam się, pojechałam. Ależ to była frajda, prowadziłam (oczywiście, przy pomocy instruktora) samochód, wchodziłam w zakręty, nie zawsze umiałam wykonać polecenie… mówił w prawo, ja jechałam w lewo… ale wróciłam szczęśliwie do bazy. W trakcie trwania kursu (30 godzin) bawiłam się wspaniale, byłam szczęśliwa, że zafundowałam sobie tyle emocji – wsiadając do samochodu zapominałam o wszystkich problemach dnia codziennego, w tym okresie nauka jazdy była lepszym środkiem terapeutycznym aniżeli książki i pisanie. W trakcie kursu przesiadłam się na „Clio”, trochę się bałam tej zmiany, ale szybko się przyzwyczaiłam do nowego samochodu. Nawet, Pan Edward, który ciągle zwracał uwagę na moje błędy nie działał mi na nerwy, po prostu tak byłam przejęta tym, co robię i sama zadowolona z siebie, że odważyłam się podjąć to wyzwanie, że nie potrafiłam się skupić i wykonać poleceń, byłam przekonana, że nasze bezpieczeństwo zależy ode mnie, w tym samochód i Pan Edward, zapominałam, że instruktor przecież pod nogami ma hamulec… Znane mi ulice wyglądały zupełnie inaczej zza trzymanej kierownicy, w ogóle nie wiedziałam w jakiej jestem okolicy, dziwne uczucie, przecież jeździłam z mężem jako pasażer i jazda nie robiła na mnie takiego wrażenia. Następna frajda – autostrada, Pan Edward – jeżeli nie określał kierunku jazdy jechałam prosto, mówił – w prawo, w lewo – jechałam… i nagle znalazłam się na autostradzie… przestraszyłam się, przede mną TiR, powiedziałam: co on tak się wlecze? Pan Edward: przecież pani jest kierowcą, wyprzedziłam i zauważyłam za nim następne dwa TiR-y, nie było odwrotu, za mną jechał następny samochód, w tym dniu wiał silny wiatr… przycisnęłam gaz… jechałam 120, wyprzedziłam i spocona z emocji wróciłam na prawy pas, wróciliśmy do miasta, szybkość prowadzenia samochodu na autostradzie, sprawiła, że nie umiałam utrzymać 50 w mieście… W trakcie kursu najgorszy był czas nauki na placu: łuk, zatoczka… Łuk – jeździłam szybko, jako punkt odniesienia, tzn. moment skrętu kierownicą w prawo, obrałam sobie budynek biura, mój największy błąd, Pan Edward zwracał mi uwagę, że robię to za szybko, że moment skrętu do „palik” z prawej strony koperty, ale ja byłam przekonana, łuk to dla mnie „pestka”, gorzej, według mnie wychodziła mi zatoczka… raz wyszło, innym razem nie. Trenowałam, pod okiem Pana Edwarda, parkowania w mieście, starałam się wykonywać skręty kierownicą w określonych przez instruktora momentach, no cóż raz wyszło, innym razem nie. Nie było w tym winy instruktora, dzisiaj myślę, że nawet Pan Edward miał mnie dość, wszystko robiłam po swojemu, ostatnie godziny kursu stały się dla mnie nużące, odczuwałam brak samodzielności, męczyło mnie wykonywanie tych samych czynności, jeżdżenie po tych samych ulicach. Postanowiłam sama spróbować – wsiadłam z mężem do samochodu i wyjechałam do miasta, pojechałam Na Niskie Łąki, dopóki jechałam do przodu wszystko było dobrze, chcąc wrócić do domu musiałam zawrócić, skręciłam lewo i wjechałam na górkę, z której musiałam zjechać tyłem skręcając samochód w prawo – zjazd z górki mnie przeraził, ale zjechałam – przekonałam się, że do samodzielnego prowadzenia samochodu nie jestem przygotowana. Wykupiłam dodatkowe godziny jazdy. Niestety, nie umiem bezmyślnie wykonywać poleceń, od dziecka uczyłam się na zasadzie prób i błędów, dzisiaj wiem, że powinnam w tym przypadku słuchać i wykonywać w odpowiednim momencie mechanicznie skręty (łuk, zatoczka). Zbliżałam się do egzaminu – teoria, przygotowując się do egzaminu testy rozwiązywałam w chwilach wolnych od pracy korzystając z Internetu, do nich także nie przyłożyłam się solidnie, po prostu nie miałam czasu – praca, obowiązki domowe, piątek po pracy odbierałam wnuka ze szkoły i w poniedziałek odprowadzałam do szkoły – i „kradłam” czas na jazdę. Teoria – dziwnym trafem zdałam za pierwszym razem – przy dwóch błędach, czyli „fuks”. Praktyczny – w trakcie trwania kursu nie miałam czasu, aby zobaczyć plac, na którym odbywa się egzamin – przeraziłam się jego wielkością i długością łuku. Obserwując osoby przystępujące do egzaminu i jego przebieg (nie było jeszcze losowania pytań, należało włączyć po kolei wszystkie światła i je pokazać, otworzyć klapę – powiedzieć i pokazać, co się tam znajduje) wszystko, czego mnie nauczył Pan Edward, pomieszało mi się w głowie – wyczytano moje nazwisko, wsiadłam i popełniłam wszystkie możliwe błędy – nie zapięłam pasów, moje okulary były na głowie, nie potrafiłam włączyć świateł drogowych… ciągle włączały się kierunkowskazy… egzaminator dał mi drugą próbę… założyłam okulary, zapięłam pasy i przystąpiłam do wykonania łuku, pomyślałam… zdałam, niestety, wyjechałam za linię… nie zdałam, zgubił mnie wyuczony skręt w prawo z punktem odniesienia budynku, którego na placu nie było. Muszę przyznać, że ten pierwszy nie zdany egzamin podziałał na mnie fatalnie, zaczęłam mieć wątpliwości, czy w ogóle uda mi się zdać, chciałam zrezygnować, ale tyle pieniędzy włożyłam, doszłam do wniosku, że jestem za biedna, aby „puścić w powietrze” ciężko zarobione pieniądze, czas, a poza tym to prawo jazdy jest mi potrzebne, mąż przecież nie wyzdrowieje, jeździć pociągiem na działkę!?. Egzamin odbył się w piątek. W sobotę przygotowałam wszystko na wyjazd, wzięłam wnuka, męża i powiedziałam jedziemy, ja kieruję, z „duszą na ramieniu”, przestrzegając przepisów drogowych, bezkolizyjnie zawiozłam moją rodzinę na cmentarz, zapaliliśmy świeczki na grobie Rodziców i przywiozłam ich na działkę. Na działce powbijałam kije – tworząc łuk – trenowałam łuk, skręty… światła, silnik… jeździłam po polu. W niedzielę bezpiecznie przywiozłam rodzinę do Wrocławia. Odreagowałam, wykupiłam następne godziny jazdy. Następne egzaminy – drugi, trzeci, także porażka, ciągle nie potrafiłam wykonać „łuku” i wyjechać z placu. Wykupione następne lekcje były coraz bardziej nużące i denerwujące, zastanawiałam się, gdzie leży przyczyna moich niepowodzeń – wiedziałam, że gubi mnie mój temperament – szybkość działania – postanowiłam zmienić instruktora, nowy instruktor był w wieku moich dzieci, dzisiaj wiem, że dobrze zrobiłam. Pan Edward jest doskonałym instruktorem, posiada ogromne doświadczenie, technicznie wyszkolił mnie na „piątkę”, nie był jednak w stanie nade mną zapanować – wina była po mojej stronie, byłam trudną kursantką, potrzebowałam wolności w działaniu, nawet popełniając błędy, chciałam sama kierować i uczyć się na własnych błędach, niestety, to kosztuje. Maciek, mój nowy instruktor, mówiłam: pozwól mi jechać samodzielnie, jechałam, jak mnie zapytał: gdzie Pani jedzie? Odpowiadałam: nie wiem. Prosiłam go o nadawanie kierunku jazdy. Jeździłam, dzisiaj stwierdzam, że swobodny kontakt z instruktorem, doza wolności dana kursantowi, przynajmniej w moim przypadku, to połowa sukcesu. Pod okiem nowego instruktora, przy moim podejmowaniu decyzji w czasie jazdy, zaliczyłam stłuczkę. Wyjeżdżałam z podporządkowanej, według mojej oceny, mogłam skręcić w prawo przed nadjeżdżającym samochodem nie powodując wymuszenia, według Maćka było to wymuszenie, zastosował awaryjne hamowanie… samochód jadący za nami także obserwował ulicę z pierwszeństwem przejazdu, rozmawiając jednocześnie przez komórkę, nie patrzył do przodu… nasz samochód nagle się zatrzymał i po chwili odczuliśmy silne uderzenie z tyłu, nie było mowy o dalszej jeździe – bagażnik się nie domykał. Czy się przestraszyłam? Nie, bardziej żal mi było straconej jazdy (następnego dnia był mój kolejny egzamin) oraz samochodu. Egzamin – weszły nowe zasady – dla mnie bardzo dobre – losowanie – jedno ze świateł i jedno z silnika. Tak właściwie wszystkiego uczyłam się podczas egzaminów, tzn. sama oceniałam swoje błędy i na następnych lekcjach jazdy je poprawiałam. Czwarty egzamin także negatywny – nie wyjechałam z placu, łuk – jazdę do przodu i z powrotem wykonałam dobrze – nie zmieściłam się w kopercie. Piąty także porażka – koperta! Następne godziny jeżdżenia po mieście i łuk – no cóż, nie potrafiłam określić odległości samochodu od umieszczonego palika, postanowiłam trenować nie patrząc przez cały czas do tyłu, tzn. w momencie zbliżania się do koperty patrzeć do przodu na „paliki”, jak je zobaczyłam z przodu samochodu hamowałam. Piąty egzamin – porażka – koperta. Szósty, przed tym egzaminem przez miesiąc brałam magnez, egzamin łączony (minęło pół roku od pierwszego egzaminu teoretycznego) – teoria, zdałam bezbłędnie, praktyczny (wzięłam ziołową tabletkę uspokajającą) – cud, wyjechałam do miasta, niestety, wymusiłam pierwszeństwo. Siódmy (2 tabletki magnezu) i „cud nad Wisłą”, wyjechałam z placu, pojechałam do miasta i wróciłam do bazy – zdałam. W tym miejscu słowa podziękowania należą się mężowi, który był obecny przy każdym egzaminie – pomimo tabletek magnezu nie pozbyłam się stresu, wyjeżdżając z placu zapomniałam włączyć świateł mijania (na placu jeździ się przy wyłączonych), popatrzyłam na męża, ruszając ustami mówił: światła, zdążyłam je włączyć, czy zauważył to egzaminator, nie wiem, w każdym razie nie przerwał egzaminu. We wtorek, 27.10.2009 r., po roku nauki, odebrałam prawo jazdy, obiecałam Panu Jankowi (z fotografii na stronie), że zawiozę go na grób żony (Pani Gienia – fotografia na stronie) – wzięłam męża, wsiadłam do samochodu i pojechaliśmy do Pana Janka, przesiadłam się do jego samochodu (Skoda) i pojechaliśmy na cmentarz, wróciliśmy, przesiadłam się do naszego Forda i wróciłam z mężem do domu – musiałam sprawdzić, jak się jeździ posiadając dokument uprawniający do jazdy samochodem.
Dzisiaj, oglądając swoje „prawko”, wierzę, że ktoś mi pomógł, może ktoś „na górze” lub też egzaminator doszedł do wniosku, że już sobie poradzę a może jeszcze ktoś inny – dziękuję swoim instruktorom, egzaminatorom – nie mam żadnych zastrzeżeń do osób egzaminujących – egzaminy są prowadzone na dobrym poziomie.