Strona 1 z 1

Dary losu [2]

: wt 15 maja 2012 14:01
autor: Janina
Świat nowoczesny zmieniał się zbyt powoli, by można było jego zmienność odczuć dobitnie w ramach jednostkowego żywota; ludzie, przypisani od urodzenia do z góry wytyczonych tras życiowych, nie mieli powodów po temu, by spodziewać się po życiu niespodzianek. Moment śmierci, nadciągający nie wiadomo skąd, w nie dającym się przewidzieć czasie i z reguły bez uprzedzenia, był jedynym oknem, przez które można było wyjrzeć poprzez szczelny skądinąd mur istnienia, by rzucić okiem na bezkresne rozłogi niepewności; a jedyna niepewność, którą można było przez to okno zobaczyć, była niepewnością istnienia samego, ontologiczną niepewnością; a więc odmianą jak gdyby stworzoną na zamówienie eschatologicznej narracji [Z. Bauman, Ponowoczesność jako źródło cierpień, 2000].
Życie codzienne wybija dziś w murze „unormowanego” bytu coraz to nowe okna, przez które wypada zaglądać, wciąż na nowo, w otchłań niepewności. Przez te okna jednak – przez okna kalejdoskopowej wręcz zmienności warunków życiowych, kruchości planów, dokonań i kaprysów osobistego losu – widzi się inną, niż ontologiczną, odmianę niepewności, której nie da się zawrzeć w eschatologicznej narracji ani przy pomocy eschatologicznych pouczeń rozproszyć [Z. Bauman, tamże].
Zagadką najbardziej dokuczliwą i zatrważającą są dziś meandry jednostkowej biografii, a nie zaskakujący moment jej brutalnego zakończenia: wobec zagadek życia blednie zagadka śmierci. Przypływy i odpływy fortuny, ustawiczny kontredans szczęśliwego trafu i okrutnego pecha, chybotliwość i kruchość wartości, o jakie się zabiegało i jakie się gromadziło, tymczasowość wszelkich nadziei i pragnień, ulotność prognoz, skłonność przepisów do ulegania zmianie, zanim gra wedle nich uprawiana przyniesie wyniki, kakofonia porad i pouczeń, w jakiej najwytrawniejsze ucho nie potrafi wyróżnić wiodącego motywu – są dziś najboleśniejszą, najdotkliwszą, najtrudniejszą do leczenia raną, zadaną ludzkiemu rozumieniu.
Zauważamy, że wszystkie te bariery piętrzące się na drodze do zrozumienia przeżywanego świata są ludzkim tworem, osadem ludzkich działań; świadczą one nie tyle o ludzkiej słabości, ile o wszechpotędze gatunku ludzkiego (nawet przerażające wybryki planetarnego klimatu, które zdaniem jednych badaczy zapowiadają nadejście nowej epoki lodowcowej a zdaniem innych globalne ocieplenie i zatopienie lądów, można dziś przypisać ludzkim czynom lub zaniedbaniom). Niesamowystarczalność, impotencja (i wynikła z nich dotkliwa potrzeba pasterza) uległy niejako prywatyzacji; nie cechują już teraz gatunku ludzkiego jako całości – cechują mnie osobiście, który nie potrafi dać sobie rady z tym wszystkim, co gatunek, do którego należę, potrafi nabroić. Wina za kapryśność losu i niespełnienie oczekiwań spada na mnie osobiście, ja jako jednostka, jestem niesamowystarczalny. Moje osobiste niepowodzenia w niczym nie podważają przeświadczenia o nieskończoności ludzkiej potencji; przeciwnie, dowodzą pośrednio potęgi ludzkich, gatunkowych dokonań. Mój los uczyniło niepewnym połączenie mojej osobistej słabości i ignorancji z wszechpotęgą i wszechwiedzą ludzkiego gatunku; do tej więc ludzkiej potęgi i gatunkowego rozumu wypada mi się odwołać, gdy daremnie borykam się z przeciwnościami losu i szukam rozwiązań dla trapiących mnie kłopotów. Kwestia ludzkiej niesamowystarczalności stała się niejako sprawą wewnątrzgatunkową.
Już w 1957 roku [za: Z. Bauman, tamże], pisząc Die Stele im technischen Zeitalter, Arnold Gehlen odnotował, że coraz mniejsza ilość ludzi działa w oparciu o osobiste, uwewnętrznione orientacje aksjologiczne…Ale dlaczego jest takich ludzi coraz mniej? Dlatego rzecz jasna, że coraz trudniej ogarnąć intelektem atmosferę gospodarczą, polityczną i społeczną, coraz trudniej sprostać jej moralnie – jako że zmienia się ona w coraz zawrotniejszym tempie…
W świecie, w jakim takie rzeczy się dzieją, żadna zasada orientacji, uznana przez człowieka za zaufania godną, nie znajdzie tego minimum zewnętrznego poparcia, bez którego nie może przetrwać.
Człowiek, którego uwewnętrznione wczoraj orientacje aksjologiczne są dziś publicznie dewaluowane, potępiane i wykpiwane, potrzebuje doradcy i przewodnika, i to autorytatywnego; ale wskazówki i porady, jakich udzieli mu przewodnik, odwoływać się będą najpewniej do jego własnych sił i zasobów, domagać się zreformowania (skorygowania, uzupełnienia, rozwoju) jego własnych umiejętności, postaw, charakteru, dyspozycji psychicznych. „Z chwilą, gdy polis przestała wszystko dekretować, otworzyły się wrota dla porywów duchowych dawniej nie do pomyślenia” [A. Gehlen, cytując Ernsta Howarda, Die Kultur der Antike; za: Z. Bauman, tamże]. Te „porywy duchowe”, o których mówi są symptomami narodzin tożsamości, tego najbardziej bodaj doniosłego, jeśli o skutki egzystencjalne idzie, odkrycia/wynalazku ery nowoczesnej. Przez narodziny „tożsamości” rozumieć należy pojawienie się sytuacji, w której umiejętności indywidualne, indywidualna władza sądzenia i mądrość wyboru decydować będą odtąd i po wsze czasy (a w każdym razie obciążone będą obowiązkiem decydowania) o tym, które z nieprzeliczonych form jednostkowego bytowania przyobleką się w ciało; a więc i o tym, w jakim stopniu nie do końca przemyślane i często od niechcenia czy mimochodem dokonywane wybory jednostkowe wypełniać będą pustkę, pozostawioną przez dekretowane kiedyś i chronione przez polis „trwałe zasady orientacyjne”.
Trapiąca człowieka niepewność, zogniskowana wokół jednostkowej tożsamości i rodzona wciąż na nowo przez nigdy nie doprowadzony do końca trud jej konstruowania i przez sporadycznie, ale nieuchronnie podejmowane wysiłki „oczyszczenia placu budowy” pod nowe konstrukcje, niewiele pozostawia pola i czasu dla zmartwień wynikłych z niepewności ontologicznej. To w tym życiu, tu i teraz, po tej stronie istnienia (nawet gdyby istniała jakaś inna jeszcze strona) niepewność egzystencjalna jest okopana, zadaje najboleśniejsze ciosy i domaga się odporu. W odróżnieniu od niepewności ontologicznej, niepewność spowijająca problemy tożsamościowe spędza sen z powiek bez uciekania się do marchewki niebios czy kija piekieł. Nie trzeba przekonywać, że winna być ona powodem zatroskania; bije ona wszak na oślep, często i za każdym razem dotkliwie, a i nie trzeba ostrego węchu, by wywęszyć, skąd pochodzi. Czai się we wszystkim, co dla życia istotne – w przedwcześnie starzejących się i tracących wartość kwalifikacjach życiowych, w ludzkich więzach zaopatrzonych klauzulą jednostronnego wypowiedzenia, w posadach, które mogą być odebrane bez wypowiedzenia, i we wciąż nowych i wspanialszych pokusach konsumenckiego stołu biesiadnego, zapowiadających coraz to nowe, nie wypróbowane jeszcze gatunki szczęścia, ale i odbierające połysk przeżyciom już doświadczonym.
Bóle, rozterki, zgryzoty typowe dla ponowoczesnego świata lęgną się w społeczeństwie, które oferuje ekspansję wolności osobistej w zamian za kurczenie się zakresu bezpieczeństwa jednostkowego losu. Zgryzoty ponowoczesne rodzą się z wolności, nie z ucisku [Z. Bauman, tamże]. Czy wolności można zaufać?
***
Czas przyszły, w tym los człowieka, jest zawsze czasem nieznanym; nie wiemy, co w nim nas może spotkać, dlatego w zetknięciu z przyszłością zawsze można się doszukać komponentu lękowego… Czekałam na osiągnięcie wieku emerytalnego, tzn. 60. roku życia, będę mogła pracować i uzyskiwać za pracę gratyfikacje finansowe bez „dzielenia się” z ZUS-em [z racji przejścia na emeryturę w wieku 55. lat, jak każdy, miałam określony przez ZUS próg dochodów] oraz spodziewałam się przeliczenia emerytury. Jak pisałam w poście „Długa chwila milczenia” zaciągnęłam kredyt na remont mieszkania, przed podjęciem tej decyzji zastanawiałam się, czy uda mi się go spłacić, czy nie stracę pracy? Nie pomyślałam o swoim zdrowiu – przez 40 lat nie korzystałam ze zwolnień lekarskich oraz urlopów wypoczynkowych – po prostu pracowałam. Mówią o mnie pracoholik, kiedyś nawet usłyszałam „cyborg”, ja nie widzę w tym nic dziwnego, po prostu miałam szczęście robić i nadal robię, to co lubię i jeszcze mi za to płacą, gdy odczuwałam znużenie (dzisiaj nazywane wypaleniem zawodowym), a tak było z reguły po 10 latach pracy w tym samym miejscu, wśród tych samych osób – wówczas zaczynałam myśleć o zmianie miejsca pracy wewnątrz instytucji, w której byłam zatrudniona – nowe obowiązki, im trudniejsze, tym większa energia do pracy i zadowolenie. Jak pisze C.R.Rogers, im większe ryzyko, tym większa satysfakcja – coś w tym jest – pamiętam swoje początki w dziale nauczania – rozkłady zajęć, rozliczanie godzin i co roku nowe obowiązki (regulaminy, projekt suplementu do dyplomu, ECTS), prowadziłam ten dział jednoosobowo, jednocześnie zastępowałam sekretarkę rektora. Rektor, św. prof. dr hab. Zdzisław Zagrobelny (wspaniały człowiek, był recenzentem moich pierwszych tekstów) zaproponował mi pracę w sekretariacie, zapytałam, czy mam prawo wyboru. Odpowiedział, oczywiście. Wiedziałam, że nie odmawia się JM Rektorowi, wiedziałam także, że pani prowadząca sekretariat może stracić pracę i… że praca w sekretariacie polega na wykonywaniu zadań opracowanych i zleconych przez innych oraz parzeniu kawy (byłam sekretarką przez 10. lat w Wojewódzkiej Federacji Sportu), ponadto uważałam, że sekretariat jakiejkolwiek instytucji powinna reprezentować młoda, wykształcona osoba. Dział nauczania także funkcjonował na podstawie odgórnych wytycznych jednakże ich wprowadzenie w życie wymagało ode mnie dużo wysiłku i jednocześnie dawało ogromną satysfakcję. Odmówiłam JM Rektorowi, zostałam w dziale nauczania, prowadziłam ten dział przez 10. lat i… jakoś tak jest ze mną, że odczuwam chęć zmiany i pomimo, iż w tym przypadku pomogli mi „przyjaciele”, dzisiaj dziękuję losowi za powstałą sytuacje… odeszłam na wcześniejszą emeryturę. Mam świadomość, że pracowałam i nadal pracuję, aby żyć i utrzymać to, co osiągnęłam przez lata i swoich najbliższych, jednak zmiana miejsc pracy w ciągu 40 lat sprawiła, że nadal nie odczuwam znużenia, poznaję (uczę się) nowe obowiązki, ludzi. Jak stwierdza C.R. Rogers [Sposób bycia, 2002] – uczenie się, a szczególnie uczenie się poprzez doświadczenie…, pomaga rozwijać osobowość człowieka. Uczyłam się doświadczając, czasami udawało mi się, czasami nie, zdobywałam nowe doświadczenia, aby uciec od nudy, „chwytam” nadarzające się nowe propozycje i ryzykuję dalej. W „Darach losu” opisałam swoje życie do 58. roku (niektóre wątki związane z pracą powtórzyłam) – ten tekst poświęcę wydarzeniom bardzo pracowitych dwóch ostatnich lat, w czasie których z dużym natężeniem pojawiały się w moim życiu ból, łzy, ponowna zmiana pracy, zadowolenie i… ryzyko. Pracowałam, opiekowałam się mężem, zdałam egzamin [za siódmym razem] i uzyskałam prawo jazdy – zastanawiam się, dlaczego nie zrobiłam tego wcześniej? Gdyby nie choroba męża nie odważyłabym się – każda sytuacja zmusza do działania w celu złagodzenia trudów życia. Ponieważ od dzieciństwa podejmowałam śmiałe, czasem ryzykowne przedsięwzięcia, wypracowałam w sobie silny instynkt przetrwania – trudna sytuacja w początkowej fazie „zwala” mnie z nóg, poddaję się i „spadam” w dół… i gdy już jestem bardzo blisko „dna”, coś mnie podrywa do walki o życie ─ przyjmuję „dary losu”, dostosowuję do nich swoje życie i pomimo rezygnacji z wytyczonych planów/marzeń po pewnym czasie dostrzegam pozytywne strony w przyjętych, otrzymanych od losu „darach” – dzięki opiece nad Mamą rozpoczęłam pisanie; każda nieoczekiwana zmiana miejsca pracy – przynosiła nowe wyzwania; choroba męża – prawo jazdy. W coraz większym stopniu odkrywałam, że „bycie żywym człowiekiem” obejmuje również podejmowanie ryzyka, działanie oparte na mniej niż pewności – obejmuje zaangażowanie się w życie. Wszystko to jest źródłem zmiany, proces zmiany to dla mnie właśnie życie, gdybym się nie zmieniała, była spokojna i statyczna, byłabym żywym trupem. Akceptuję więc zgiełk i niepewność, lęk i skrajne stany emocjonalne, ponieważ są one ceną, którą chętnie płacę za spontaniczne, pogmatwane i ekscytujące życie. Pisanie, nowe miejsce pracy, jazda samochodem – odrywają mnie od „szarości” dnia codziennego. Kiedyś mąż otrzymał od rodziców Forda eskorta – próbowałam nim jeździć, ale zużyta skrzynia biegów (samochód 28-letni) działała mi na nerwy, zgrzytała przy zmianie biegu. W „spadku” od dzieci otrzymałam niechciane, zaniedbane 17-letnie Volvo 850, automat – oddałam do warsztatu i „przywróciłam samochód do życia”; początkowo bałam się jego wielkości, czy będę umiała zaparkować? Podczas pierwszych prób parkowania „zahaczyłam” bez większych usterek kilka samochodów, nauczyłam się wybierać, łatwiejsze dla mnie, miejsca do parkowania. Volvo jest samochodem wygodnym i, co najważniejsze – bezpiecznym. Przez trzy lata opłacałam ubezpieczenie za dwa samochody – pomimo, że jeździliśmy Volvo mąż nie zgadzał się na sprzedaż Forda, na którego patrzył przez okno, ze względu na stan jego zdrowia nie potrafiłam sama tego zrobić; w tym roku zgodził się (przekonałam go, wspólnie ze starszym synem) – Ford został wyrejestrowany.
Zbliżał się maj i moja magiczna liczba „sześćdziesiątka”. Jak to jest być sześćdziesięciolatką? To nie to samo, co być czterdziestolatką czy trzydziestolatką, chociaż dla mnie ta różnica nie jest tak wielka i pomimo, że przede mną „mniej niż więcej” lubię siebie, czasami tylko myślę „Ech, znowu by mieć trzydzieści, albo nawet czterdzieści lat!” – lubiłam i lubię taniec (klasyczny i dyskotekowy), zdarza mi się zatańczyć, jak dawniej… muzyka „niesie i wygina” moje ciało, po prostu tańczę i nie interesuje mnie nic dookoła, na drugi dzień jest gorzej, oceniam siebie i właśnie wtedy myślę… znowu by mieć 30. … Jestem w pełni świadoma swoich lat. Wewnątrz jednak pozostaję pod wieloma względami tą samą osobą, którą byłam w młodości. Zastanawiałam się, jak uczcić swoje urodziny – może skok ze spadochronem będzie odpowiedni na ten dzień. Z drugiej strony taki skok, to tylko chwila adrenaliny – chciałabym zrobić coś, co byłoby początkiem i trwałoby przez następne lata, a także, aby rozwijało się, gdy sił mi zabraknie, i/lub mnie już nie będzie. Przypomniałam sobie lata spędzone z Mamą i starania o otwarcie przewodu doktorskiego ─ pomysł pisania pracy doktorskiej powstał w trakcie opieki nad Mamą, a w przyszłości uzyskana przez mnie wiedza i kwalifikacje miały umożliwić podjęcie starań na zbudowanie domu dla ludzi starszych – Fundacja Dom Spokojnej Starości – to jest „skok” na moje urodziny. Oświadczenie o ustanowieniu Fundacji złożyłam u notariusza 26 maja 2011 roku (dzień matki ─ w hołdzie dla Mamy, dla Rodziców, dla wszystkich starszych osób). Znalazłam miejsce na wybudowanie domu, opracowałam statut, przeprowadziłam rozmowy z osobami znaczącymi z gminy, w której miałby zostać wybudowany Dom oraz osobami znaczącymi Wrocławia – zebrałam Zarząd. Rada Nadzorcza – bardzo chciałam, aby Radę reprezentował Ksiądz Kardynał Gulbinowicz [Ksiądz Kardynał – jego Osoba, tzn. jego sposób rozmowy z ludźmi (ze mną), szczera akceptacja (tak bardzo mi potrzebna) dodawała skrzydeł do dalszego zmagania się z trudami dnia powszedniego, spotkania z Księdzem Kardynałem pozwoliły przetrwać trudne chwile – po rozwodzie, zwątpienia w opiece nad Mamą, z utratą pracy, chorobą męża] – Dom chciałam nazwać imieniem Księdza Kardynała. Napisałam do Księdza Kardynała prosząc o spotkanie, jak zwykle odpisał i wyznaczył spotkanie. Przedstawiłam Statut, osoby wchodzące w skład Zarządu, poprosił o oficjalne pismo, wysłałam. Czekałam z niecierpliwością, niestety, we wrześniu otrzymałam podziękowanie za propozycję honorowego udziału w Radzie i, że po zasięgnięciu informacji w Nuncjaturze Apostolskiej przekazuje decyzję o niemożności uczestniczenia Kardynałów będących na emeryturze w stowarzyszeniach i fundacjach zajmujących się materialnymi zbiórkami. Opadły mi skrzydła, przestałam działać w tej sprawie.
W maju wybrałam się do ZUS-u w celu przeliczenia emerytury z racji osiągniętego wieku, dowiedziałam się, że muszę przedstawić dokument rozwiązujący umowę o pracę, zastanawiałam się nad tym – ale w czasie kryzysu mogę więcej stracić niż zyskać – poczekam do sierpnia 2012 r. do tego czasu jestem zatrudniona.
Maj. Urodziny – spędziliśmy z mężem na działce – dzięki bliskiej mi Czesi (po raz pierwszy ktoś specjalnie dla mnie upiekł tort) oraz bliskim mojego męża – Ali i Mariana (wjazd na działkę na klaksonach samochodowych, z prezentami, zastawą i gośćmi) urodziny były na miarę tej magicznej liczby.
Czerwiec. „Wyprawa” samochodem – pomimo krótkiej trasy Morzęcin Mały, Wrocław, Wleń i z powrotem – była dla mnie długą w czasie podróżą. Młodszy syn poprosił mnie o zawiezienie jego rodziny na wczasy do Wlenia, ponieważ wiem, że nie mam orientacji w terenie próbowałam się z tego wycofać, ale cóż nie robi się dla dzieci. Był do długi czerwcowy weekend (Boże Ciało), w środę popołudniu pojechaliśmy z mężem na działkę do Morzęcina, w piątek rano pojechałam na cmentarz poprosić Rodziców o bezpieczną jazdę, przyjechałam do Wrocławia, zabrałam syna z rodziną i krótszą drogą (syn był pilotem) zawiozłam ich do Wlenia. Chcąc uniknąć nocnej jazdy, wyjechałam z Wlenia wcześnie, do miejscowości Wschowa dojechałam szczęśliwie, tam miałam skręcić na Górę…., zgubiłam drogę. Jeździłam, jeździłam – byłam w Nowej Soli, Drzonkowie, blisko Gubina, zobaczyłam kierunkowskaz na Legnicę i 84 km, wydawało mi się za daleko, zobaczyłam kierunkowskaz na Świdnicę, wydawała mi się bardziej znajoma, dojechałam okazała się wioską. Jechałam więc dalej, dojechałam do Lubska… Zatrzymałam się i spytałam o drogę do Wrocławia (wcześniej także próbowałam pytać, ale kierowcy denerwowali się, że tarasuję im drogę), uzyskałam odpowiedź, że powinna zawrócić i jechać w kierunku Jasienia, a potem Żar. Zawróciłam i jadę, dojechałam do skrzyżowania, zobaczyłam kierunkowskaz Jasień w prawo, skręcając w prawo zobaczyłam kierunkowskaz Żary – w przeciwnym kierunku, widząc nadjeżdżające samochody, szybko zmieniłam kierunek jazdy ze skrętu w prawo, na skręt w lewo – w kierunku Żar. Co było dalej nie pamiętam. Spadłam z jezdni i znalazłam się na dole – samochód przechylony na bok, ręce mocno trzymają kierownicę a noga hamulec, przestraszyłam się, jak wrócę do domu, nie mam pieniędzy, tylko karty, co ja tu, na tym bezludziu, zrobię? Wygramoliłam się z samochodu, podniosłam głowę w górę… i zobaczyłam ludzi. Stali i patrzyli, myśleli, że samochód się zapali, że kierowca był młody i pijany, jak zobaczyli mnie (starszą osobę) w koszulce z wielkim napisem AWF Wrocław, zeszli na dół, chcieli wezwać pogotowie, nie zgodziłam się, mówiłam, że muszę wrócić do chorego męża, ściągnęli ze skarpy samochód i ustawili „na prosto”. Jeden z panów wsiadł do samochodu i wyjechał na jezdnię, młoda osoba zaproponowała mi, że poprowadzi mnie na autostradę, ale przedtem musi zrobić zakupy jednocześnie zapraszając mnie do siebie, skorzystałam z zaproszenia. Podziękowałam wszystkim, teraz także przekazuję wszystkim swoje serdeczne podziękowania, gdyby nie bezinteresowna pomoc tych ludzi spędziłabym noc na pustkowiu, dziękuję również Marlenie Marczewskiej, która zaopiekowała się mną, przyjęła w swoim domu w Zasiekach oraz jej bratu, który bezinteresownie sprawdził stan mojego samochodu. Mój Aniołek (Marlena) poprowadziła mnie przez Niemcy do autostrady, nareszcie zobaczyłam kierunkowskaz (Breslau) Wrocław i szok – 204 km. Pożegnałam się z nowo poznaną młodą dziewczyną – pojechałam w kierunku domu. Ponieważ był to 24 czerwiec, odbierałam telefony z życzeniami imieninowymi, dziękowałam wszystkim szybko kończąc rozmowę mówiąc, że jestem w trasie. Bałam się, że ominę zjazd do Wrocławia i pojadę dalej… udało się, jak wjechałam do Wrocławia była noc, nie wiedziałam, gdzie jestem, nie rozpoznawałam ulic, dopiero, jak wjechałam na Dyrekcyjną (szpital, w którym urodziłam starszego syna) zorientowałam się w jakim rejonie Wrocławia jestem. Skręciłam w Borowską i znalazłam się na znajomej trasie do Morzęcina Małego – dojechałam na miejsce o godzinie 23.30 – w trasie byłam od godziny 9.00 rano. W sobotę wykosiłam działkę, w niedzielę umyłam samochód, posprzątałam nasz „Wóz Drzymały”, przyjechaliśmy do Wrocławia i posprzątałam mieszkanie. Dopiero w poniedziałek w pracy dotarło do mnie, co się stało, w środę chcąc odstawić samochód do przeglądu – bałam się usiąść za kierownicą, pokonałam strach i nadal jeżdżę. Jeszcze raz dziękuję wszystkim osobom, które udzieliły mi pomocy na skrzyżowaniu z Lubska, szczególnie gorąco dziękuję Aniołkowi (Marlenie).
Lipiec minął spokojnie – praca od poniedziałku do piątku, piątek po południu wyjazd z mężem na działkę i koszenie trawy.
Sierpień. Starszy syn, mieszkający poza Wrocławiem, wrócił do rodzinnego miasta, odwiedzał mnie w pracy i w pewnym momencie zapytał, czy może u mnie zamieszkać. Byłam zaskoczona, nie dałam tego po sobie poznać, odpowiedziałam: oczywiście. Dlaczego byłam zaskoczona? Wrócił do mnie po 30. latach, wróciła przeszłość [link Niedawna przeszłość i teraźniejszość], dość długo zastanawiałam się, po co teraz? Moje uczucia były podobne, jak w przypadku Mamy, która zapytała, czy zabiorę ją do siebie. Przeszłość z dzieciństwa i pierwszego małżeństwa przez długie lata wypierałam z pamięci, udało się, tymczasem los składa mi „dary”, które przyjmuję i dzięki tym darom wyparta/uśpiona przeszłość, przywrócona, przeanalizowana z innej perspektywy, zaakceptowana, po pewnym czasie nie przynosi ze sobą cierpienia, wręcz przeciwnie dostarcza ulgi, staje się „dobrą” przeszłością. Dzisiaj jestem przekonana, że właśnie walka o przetrwanie mnie zahartowała, dzięki czemu dotarłam do miejsca, w którym jestem.
Wrzesień. Nadal zastanawiałam się dlaczego starszy syn do mnie wrócił, rekrutacja na studia została przedłużona, prawie w ostatnim momencie zdążyłam, wiedziałam, po co – studia. Zapytałam syna, czy chce studiować? Zgodził się, złożył niezbędne dokumenty, studiuje, czy uda mu się je ukończyć… Czas pokaże. Przez okres tego miesiąca soboty i niedziele spędzaliśmy z mężem na działce. Pod koniec września po pracy przy regatach kajakowych pojechaliśmy, jak zwykle na działkę w drodze mąż dostał ataku padaczki (ataki zdarzały się często w trakcie prowadzenia przeze mnie samochodu, były to pojedyncze ataki, po których mąż wracał do sprawności – dlatego nie zawróciłam do Wrocławia), prawą ręką trzymałam jego rękę, aby nie wyłączył biegu, a lewą trzymałam kierownicę, dojechaliśmy. Wysiadł z samochodu i nastąpił następny atak, po jakimś czasie następny, przy piątym – widząc brak kontaktu z mężem – zadzwoniłam po pogotowie, niestety, nie było lekarza i karetki. Przestraszyłam się, że umrze, nie chciałam żeby umierał. Nastąpił następny… zadzwoniłam ponownie po pogotowie, krzyczałam ze strachu. Przy dziewiątym ataku przyleciało pogotowie (helikopter) zdążyli – zabrali męża do Kliniki we Wrocławiu przy ul. Borowskiej, po tygodniu został wypisany do domu.
Październik. Ten miesiąc był związany z moim rodzeństwem. Przez lata pomagałam im na miarę swoich możliwości – w weekendy spędzali czas z nami na działce, dzieliłam się z nimi tym, co miałam, odwiedzałam w czasie ich pobytu w szpitalu. Dwa lata temu po rozmowie przy grobie Rodziców zaprosiłam brata i siostrę na Wigilię do Wrocławia, przyjęli zaproszenie, prosząc o zaproszenie ich przyjaciół. Przygotowałam się, w ostatnim dniu odmówili przyjazdu, Wigilię spędziłam z ich przyjaciółmi. Myślałam, że traktują mnie również, jak siostrę, tymczasem przekonałam się, że nadal próbują mnie wykorzystać, jak w dzieciństwie. Pomagałam im ponieważ było mi ich żal, nie oczekując nic w zamian. Przekonałam się, że nic dla nich znaczę, jeżeli nic im nie daję. Rodzeństwo posiadało ostatnie 2 ary ziemi po Mamie, gmina złożyła im propozycję wykupu, zaproponowałam, że ja ją odkupię i nadal będą z niej korzystać. Zażądali ode mnie więcej aniżeli oferowała gmina, dla mnie kwota, którą oferowała gmina i tak, przy moich zobowiązaniach finansowych, była ogromna – zrezygnowałam z ratowania ojcowizny i jednocześnie przestałam się użalać nad ich bezradnością – każdy jest kowalem własnego losu.
Listopad. Atak padaczki męża na Cmentarzu Osobowickim, pogotowie zabrało męża do szpitala im. Gromkowskiego, przy ul. Koszarowej, po podaniu lekarstw odebrałam męża do domu. Następnego dnia przestałam widzieć, tzn. widziałam, jak przez mgłę, ale nawet przez okulary nie czytałam, rano udałam się do pracy, nie mogłam pracować, zarejestrowałam się do okulisty, będąc przekonana, że to wina słabych okularów. Okazało się, że mam obrzęk w prawym oku. Koleżanka zawiozła mnie na ostry dyżur do Kliniki Okulistycznej, przy ul. Borowskiej. Po badaniu zapytano mnie, czy zgadzam się zostać w szpitalu – zgodziłam się, nie mogłam przecież wrócić do pracy, terminy na wizyty u lekarzy specjalistów były zarezerwowane do końca roku, jednocześnie zastanawiałam się, jak sobie poradzi mąż, pomyślałam przecież mieszka z nami starszy syn, pomoże mu. Zatelefonowałam do pracy informując, że jestem w szpitalu; do rodziców męża prosząc o opiekę nad nim. W szpitalu leżałam, gdy rodziłam dzieci – było to prawie 40. lat temu, było spokojniej, klinika przy ul. Borowskiej skojarzyła mi się z fabryką i lekarzami pracującymi na akord, pacjenci przyjmowani w ustalonych terminach do szpitala na zabiegi zaćmy, jaskry (trzy sale operacyjne) – każdy pacjent miał prowadzącego lekarza, posiadał piżamę, szlafrok oraz wszystkie niezbędne w szpitalu rzeczy osobiste. Po badaniach pacjenci byli poddawani zabiegom, po zabiegach zakrapiano kroplami oczy, po sprawdzeniu przez lekarza oka po zabiegu, następnego dnia wypisywano do domu. Ja zostałam przyjęta z ostrego dyżuru – nie miałam lekarza prowadzącego, nie byłam także przygotowana na pobyt w szpitalu. Koleżanka, która przywiozła mnie na ostry dyżur wieczorem przywiozła piżamę, szczoteczkę oraz pastę do zębów, mąż zapakował swój szlafrok oraz niezbędne rzeczy osobiste, które wieczorem przywiózł starszy syn. Nikt mną się nie interesował, nie robiono mi żadnych badań, pielęgniarki, myślę, że z powodu braku „właściwego odzienia” w stosunku do mnie były opryskliwe, może mi się wydaje, może to tempo akordowe sprawia, że nie mają czasu na uśmiech i odrobinę serca dla pacjentów. Zatelefonował do mnie przełożony z pracy z pytaniem, czy nie potrzebuję pomocy. Podziękowałam, jak zwykle nie chciałam nikomu zawracać sobą głowy. Po namyśle jednak oddzwoniłam i poprosiłam o pomoc w przyspieszeniu badań. Następnego dnia miałam lekarza prowadzącego, zrobiono mi kompleksowe badania – badanie krwi, serca, przepływy żył szyjnych, wszystkie możliwe badania oczu oraz TK głowy (badaniem objęto głowę po policzki, nie obejmując zatok szczękowych), wyniki badań nie odbiegały od normy. Dobry wynik TK głowy nie uspokoił mnie, ponieważ taki sam wynik uzyskał mąż, a jednak okazało się, że pękł tętniak i był poddany trepanacji czaszki. W tym samym dniu otrzymałam kroplówkę i coś kropla po kropli wpływało do mojej krwi, zapytałam pielęgniarkę, co znajduje się w butelce? Odpowiedziała: antybiotyk i sterydy. Sterydy!? Nazwę kojarzyłam wyłącznie ze sportowcami, nie zażywałam żadnych lekarstw (nawet tabletek od bólu głowy) – za wyjątkiem antybiotyków, jeżeli nie udało mi się wyleczyć z przeziębienia sprawdzonymi przez lata sposobami. Nikt mi nie powiedział, jaka będzie reakcja organizmu po zażyciu Solmedrolu – otrzymałam „końską” dawkę (dowiedziałam się od leżącej obok pacjentki), waliło mi serce, po otwarciu oczu widziałam niebieskie żarówki, dostałam niesamowitego „kopa” – czułam się lekka, jak piórko – po „wypiciu” kroplówki pomagałam pacjentkom, kąpałam, biegałam po piętrach, placu przed szpitalem i sprawdzałam wzrok. W pierwszych dniach pobytu nie potrafiłam sama zrobić kawy z automatu – nie widziałam miejsca na monety, kubka, napisu z rodzajem kawy – prosiłam przypadkowo napotkane osoby, które chętnie to za mnie robiły. Nie widziałam dokładnie pacjentek przebywających ze mną w 3-osobowym pokoju – wszystkie (miały wyznaczone terminy zabiegu), które poznałam były niezwykle sympatyczne – poznałam Teresę, Ninę, Martę, Beatę i Irenę, z którą przeleżałam weekend listopadowy (Święto Niepodległości) – pozdrawiam je serdecznie i dziękuję za podtrzymujące na duchu rozmowy.
Badanie przez lekarza laryngologa także było pozytywne – jednakże lekarz sugerował zlecić rezonans magnetyczny z rozszerzeniem badania o zatoki szczękowe, który jest bardziej szczegółowy. Po wizycie u lekarza laryngologa wypisano mi skierowane na rezonans magnetyczny, obejmujący zatoki szczękowe. Po kilku dawkach antybiotyku i sterydów zaczynałam lepiej widzieć, potrafiłam sama zrobić kawę z automatu, na parkingu odczytywałam numery rejestracyjne samochodów, widziałam godzinę na zegarze wiszącym w korytarzu oddziału szpitalnego. Rezonans magnetyczny wykonano dzień przed długim weekendem, wynik otrzymałam tydzień po wyjściu ze szpitala.
W czasie pobytu w szpitalu docierały do mnie niepokojące informacje telefoniczne z pracy, które dodatkowo wzmogły lęk – czyżby wiedzieli coś więcej o mojej chorobie, czego ja nie wiem? – czy nie stracę pracy? Ponieważ jest to czas kryzysu, zmian strukturalnych, redukcji etatów (wiedziałam, że w pierwszym etapie prac komisji byłam jedną z osób do zwolnienia), jestem na emeryturze, w związku z czym posiadam zabezpieczenie finansowe, decyzja byłaby ze wszech miar słuszna, ale dla mnie, z racji zaciągniętego kredytu katastrofalna – bałam się o zdrowie i pracę, nie wiem o co bardziej.
W poniedziałek, po 12-dniowym pobycie, zostałam wypisana ze szpitala z diagnozą stwardnienia rozsianego, zaleceniem stałej kontroli u lekarza neurologa, receptą na dalsze zażywanie sterydów oraz 30-dniowym zwolnieniem lekarskim. Nie czułam się chora, nie chciałam zwolnienia – bardzo chciałam wrócić do pracy. Stwardnienie rozsiane stwierdzono u mnie 10 lat temu [link Indywidualne sposoby walki z depresją], oswoiłam się z błędnymi diagnozami lekarskimi – tym razem nie uwierzyłam, nie chciałam – nie podważam umiejętności lekarzy, po prostu się ich boję, słucham siebie, swoich odczuć – zresztą zawsze tak czyniłam w przypadku moich dzieci. Każdy człowiek jest inny, aby poznać te różnice lekarz musiałby poświęcić mu trochę uwagi – obserwacja, rozmowa, niestety, na to lekarze nie mają czasu. Dzisiaj zawód lekarza, niczym nie różni się od innych zawodów – każdy może popełnić błąd – ale to jest moje ciało i moje życie, ode mnie przede wszystkim zależy moje dobre samopoczucie. Podobnie, jak 10 lat temu, pomimo sugestii lekarzy o poważnej chorobie i dalszym leczeniu, moim największym pragnieniem był powrót do pracy i chęć zapomnienia o chorobie. Niestety, otrzymane zwolnienie lekarskie obejmujące pobyt w szpitalu i na dalsze 30 dni było wypisane na jednym druku, które dostarczyłam do pracy, pomimo moich starań nie pozwolono mi pracować, zgodnie z kodeksem pracy. Zgodnie z zaleceniem lekarza prowadzącego udałam się do lekarza neurologa, który po zapoznaniu się z wypisem ze szpitala i badaniu neurologicznym nie potwierdził stwardnienia rozsianego, zapraszając na następną wizytę z wynikiem rezonansu magnetycznego. Po tygodniowym pobycie na zwolnieniu lekarskim udałam się na badania kontrolne do Kliniki Okulistycznej, wzrok, według opinii lekarza, uległ poprawie. Zapytałam, czy mogę odstawić leki (enkorton) zalecone w wypisie, dowiedziałam się, że nie mogę ich odstawić od razu, co pięć dni mam zmniejszać dawkę o 5 mg. Po wizycie kontrolnej odebrałam wynik z rezonansu magnetycznego. Z opisu badania rezonansem magnetycznym dowiedziałam się, że mam ostry stan zapalny zatok szczękowych i…, że kiedyś przeszłam mikro-udar… 10 lat temu [link Indywidualne sposoby walki z depresją]… wtedy jedynie młoda lekarka (okulistka) z przychodni, mieszczącej się przy Pl. Katedralnym, postawiła prawidłową diagnozę: mikro-udar i skierowała mnie do szpitala. W szpitalu zrobiono TK głowy [które nic nie wykazało] i wypisano mnie do domu, stwierdzając, że fundusz nie zwraca kosztów za jednodniowe pobyty pacjentów w szpitalu … Ponieważ czułam się źle poszukiwałam pomocy u lekarzy prywatnie – diagnoza: stwardnienie rozsiane [Indywidualne…].
Wracając do wyniku z rezonansu magnetycznego, w tym zapalenia zatok szczękowych – zarejestrowałam się do lekarza laryngologa (za tydzień) i udałam się do lekarza internisty po skierowanie. Lekarz internista zapytał mnie, kiedy mam wizytę u laryngologa, odpowiedziałam: za tydzień. Stwierdził, że za tydzień będę miała 40 stopni gorączki, wypisał antybiotyk. Okazało się, że zapalenie zatok spowodowało obrzęk w oku i dlatego nie widziałam. Po skończonej kuracji antybiotykowej odzyskałam wzrok i ostatniego dnia grudnia zakończyłam zażywanie enkortonu. Czułam się źle w trakcie zażywania – pocenie się, wysychająca skóra, sztuczna lekkość ciała, ale po odstawieniu jeszcze gorzej – co prawda ustąpiło pocenie się, powoli ustępowało łuszczenie się skóry (szczególnie uszy), ale byłam senna, zupełny brak koncentracji, miałam uczucie, jakby krew przestała krążyć.
Nowe miejsce pracy, w tym nowe obowiązki i odpowiedzialność wobec przełożonego, wspaniałego człowieka, który dał mi szansę dalszej pracy…
cdn
.

: czw 07 mar 2013 12:26
autor: Janina
Nowe miejsce pracy, w tym nowe obowiązki i odpowiedzialność wobec przełożonego, wspaniałego człowieka, który dał mi szansę dalszej pracy… Tak zakończyłam ostatni tekst zamieszczony na stronie (maj 2012) – czas milczenia poświęciłam dalszej analizie swojego (naszego, z mężem) życia, do tej chwili żyłam dla dzieci, żyłam ich troskami, postanowiłam „odciąć pępowinę”. Chcę być dobrze zrozumiana przez Czytelników – kocham swoje dzieci i wnuki, warto było żyć i zdobywać dla nich – ale myślę, że nadszedł ich czas życia dla swoich dzieci, aby móc cieszyć się kiedyś, tak jak ja dzisiaj, z ich osiągnięć – abym mogła wytrwać w tym postanowieniu przenieśliśmy się z mężem do jednopokojowego mieszkania, oddając trzypokojowe młodszemu synowi (to mieszkanie i tak, w dalszych planach było dla niego - choroba męża powstrzymywała mnie przed przeprowadzką - doszłam do wniosku, po co czekać… nie wiem, jak długo będę żyła (i bardzo dobrze, że nie wiem) lepiej żyć pełnią życia na miarę naszych z mężem możliwości. Nowe miejsce pracy, walka ze sobą o uwolnienie się od sterydów, ciasne mieszkanie, choroba męża i spłata kredytu, który wzięłam dla starszego syna pozwoliły mi się przekonać, że podjęłam dobrą decyzję – w ogóle nie czuję się samotna, nie nudzę się ze sobą, opiekuję się mężem, nasze pieniądze przeznaczam na nasze potrzeby i nadal potrafię marzyć i działać. Przez ten czas poznałam nowe miejsce pracy i ludzi – radzę sobie (dziwne, jestem sekretarką i ta praca mi odpowiada, a myślałam, że to stanowisko jest przeznaczone wyłącznie dla młodych – muszę dodać, że moim przełożonym jest młody i bardzo wymagający człowiek; poznałam zalety mieszkania jednopokojowego – mniej sprzątania, wszystko w zasięgu ręki i dzięki temu, że miałam „natłok nowości” w moim życiu zapomniałam o swojej chorobie i sterydach – odnalazłam sens życia. Przekonałam się, że od nas zależy, czy będziemy potrafili cieszyć się z życia, czy nasze życie będzie szczęśliwe.
Dążenie do szczęścia jest zjawiskiem powszechnym. Wynika ono z problematyczności ludzkiego życia. Jako istoty świadome, refleksyjne, nie tylko żyjemy, ale chcemy także, by nasze życie miało sens. Od problemu sensu nie możemy uciec. Żyć to musieć określać sens swego istnienia. Nawet wtedy bowiem, gdy mówimy, że nasze życie nie ma sensu, zajmujemy jakieś stanowisko wobec sensu egzystencji. Podobnie jest ze szczęściem, które skądinąd powiązane jest z poczuciem sensowności życia (T. Gadacz, O ulotności życia. Iskry, Warszawa 2008).
„Szczęście jest przejściem umysłu w stan doskonalszy, ból natomiast w stan niższy – zauważył holenderski filozof Spinoza (za: S. Klein, Formuła szczęścia. O doświadczaniu pełni życia. Jacek Santorski, Warszawa 2002). Przy tym szczęście oddziałuje nie tylko na umysł, ale i na całe ciało. Nieszczęście niszczy, a szczęście odbudowuje ciało. Najnowsze badania rzucają światło na połączenia między ciałem a stanem ducha. Długotrwały strach i przygnębienie zagrażają zdrowiu, ponieważ oznaczają stres. A stres podnosi ryzyko zawału czy wylewu. Kto natomiast nauczył się trzymać czarne myśli na wodzy i wzmacniać przyjemne chwile, ten pielęgnuje także swoje ciało. Przyjemne uczucia przeciwdziałają stresowi i jego skutkom, a nawet pobudzają system immunologiczny. Tylko ten, kto wie, czym jest szczęście, potrafi je znaleźć (S. Klein, Formuła szczęścia).
Dążenie do szczęścia należy do istoty ludzkiej natury, próba odpowiedzi na pytanie: „Czym jest szczęście?” i „Jak je osiągnąć?” stanowiła podstawę filozoficznych poglądów najstarszych filozoficznych szkół: Immanuel Kant wypowiedział myśl – „Istnieje jednakowoż jeden cel rzeczywisty u wszystkich istot rozumnych (…) mianowicie zamiar osiągnięcia szczęśliwości”. Podobnie twierdził Karol Wojtyła – „Dążenie do szczęścia jest czymś naturalnym i dlatego koniecznym: człowiek nie może szczęścia nie chcieć”.
„Człowiek nie może szczęścia nie chcieć”, ponieważ każdy pragnie dla siebie dobra, nawet wtedy gdy to dobro rozumie całkowicie subiektywnie, gdy usiłuje je osiągnąć kosztem innych lub wręcz nawet wtedy gdy jest ono obiektywnym złem. Arystoteles pisał, że być szczęśliwym to „…dobrze żyć i dobrze się mieć”. To przekonanie, że chcemy dobrze żyć i dobrze się mieć łączy wszystkich, natomiast określenie tego, na czym owo dobro polega, większość ludzi różni. Dla jednych „dobrze żyć i dobrze się mieć” oznacza bogactwo materialne, władzę, dla drugich zdrowie, przyjemności, a dla innych – dzielność etyczną, rozsądek czy mądrość. Jedni upatrują dobro w publicznej sławie, inni w spokojnym prywatnym życiu. Jedni w gonitwie za rozmaitymi celami, drudzy w refleksji i wyciszeniu. Jedni w konsekwentnym budowaniu całościowej wizji swojego życia, inni w radości chwil każdego dnia. Jedni w życiu dla innych, inni w życiu dla siebie (T. Gadacz, O ulotności życia). I dalej pisze T. Gadacz (…) Cechą naszych czasów jest to, że pragnienie szczęścia zostało wyparte przez dążenie do sukcesu. Chcemy osiągnąć w życiu sukces, dążymy do rozmaitych drobnych sukcesów, żyjemy pod presją konieczności ich osiągnięcia. Za sukces uznajemy ukończenie dobrych i prestiżowych studiów, zdobycie intratnej i dobrze płatnej posady, realizację kariery zawodowej. Sukcesem jest zbudowanie domu i narodziny zdrowego dziecka. Dążymy do szczęścia pod postacią sukcesu. Tymczasem sukces i szczęście nie są tym samym, a życie według logiki sukcesu rozmija się z życiem według logiki szczęścia.
Sukces całkowicie zależy od dóbr zewnętrznych, częściowo zależnych, częściowo niezależnych od człowieka. Także do szczęścia należy pomyślność. Dlatego za szczęśliwych nie uznajemy raczej ludzi, którzy nie mogą znaleźć pracy, żyją w ubóstwie, doświadczają porzucenia przez innych, osamotnienia czy choroby. Wiele jednak z tych dóbr nie jest od nas zależnych. Człowiek powinien się rozwijać, wciąż dążyć do nowych celów, kształtować swoje życie, dbać o zdrowie. Szczęścia nie można jednak uzależniać od tych dóbr, których z różnych powodów nie jesteśmy w stanie osiągnąć lub utrzymać. Siedzibą szczęścia jest wnętrze samego człowieka. Nie przyniesie nam go żadne obiektywne dobro, jeśli nie odnajdziemy go w nas samych. Tajemnica szczęścia polega na umiejętności odnalezienia w sobie punktu oparcia. Sukces zależny jest często od innych lub od zrządzeń losu. Szczęście może być tylko naszym własnym dziełem. Nie może być szczęśliwy kto, kto sam sobie nie wystarcza. Gdy kiedyś przyłapano Sokratesa na tym, jak idąc ulicami Aten, mówił głośno do samego siebie, na postawione mu wówczas pytanie odpowiedział: „Rozmawiam sam ze sobą. Od czasu do czasu muszę porozmawiać z kimś inteligentnym”. Człowiek może zatem być nieszczęśliwy we wspaniałej willi, a szczęśliwy w ciasnych czterech kątach mieszkania, nieszczęśliwy, tryskając zdrowiem, a szczęśliwy w stanie ciężkiej choroby (T.Gadacz, O ulotności życia). (…) Pień drzewa wrzucony do wody płynie z prądem, a człowiek zdolny jest płynąć także pod prąd. Jesteśmy zatem kowalami nie tylko swojego losu, ale i własnego szczęścia. Dlatego bywa, że nieszczęśliwi są ludzie sukcesu, a szczęśliwe są matki utrudzone opieką nad niepełnosprawnymi dziećmi.
Sukces jest widoczny, widzialny, gdyż zawsze jest sukcesem dla… i wobec…, rozgrywa się w sferze publicznej. Widzialność sukcesu jeszcze bardziej wzmacnia współczesna kultura medialna: „Widzą mnie, więc jestem”. Szczęście jest ukryte i niewidzialne. Do sukcesu można dążyć i uprzedmiotowić go. Do szczęścia nie można dążyć. Wtedy bowiem, gdy wydaje się nam, że już je osiągnęliśmy, okazuje się, że ono już było. Chwile szczęścia przychodzą do nas wtedy, gdy na nie nie patrzymy, gdy staramy się żyć, opierając się na sobie, dla innych, na swoją miarę.
T. Gadacz zadaje pytanie: „Dlaczego warto być szczęśliwym?” Gdyż żyjemy po to, aby być szczęśliwi. Dlaczego warto czasami zastanawiać się nad szczęściem? Mamy bowiem tylko jedno krótkie życie, którego nie warto poświęcać dla rozmaitych spraw i rzeczy, pozornie niezmiernie ważnych, a z czasem w jednej chwili pękających jak bańka mydlana. Czy nie warto zatem starać się o życiowe sukcesy? Warto, pod warunkiem że miarą jest nasze własne szczęście. Jednym bowiem sukcesem, jaki możemy w życiu osiągnąć, jest życie szczęśliwe…