Spędzając czas na moim kawałku ziemi (działka w Morzęcinie Małym otrzymana od Mamy w zamian za opiekę nad Nią) doznaję uczucia, że wiara czyni cuda (mam tu na myśli cudowną, sprawczą moc wiary w Rodziców). Nawet to, że wróciłam do korzeni uważam za cudowne zrządzenie losu. Przez okres 20 lat, jak już wspominałam w tekstach zamieszczonych w dziale Mama, wszystkie (rodzinne i zawodowe) problemy „roztrząsałam” przy grobie Ojca. Miałam, oczywiście, Mamę i drugich rodziców, ale Mama miałam moje rodzeństwo, drudzy rodzice – troje swoich dzieci. W tamtym okresie Ojciec nie miał nikogo, nikt go nie potrzebował tak, jak ja. Po każdej rozmowie z Nim wracałam do Wrocławia i podejmowałam decyzję, zawsze (czasami musiałam poczekać) okazywały się trafne.
Te cudowne spotkania opiszę później, teraz chciałabym się podzielić cudowną, sprawczą mocą rozmowy z Rodzicami i moją drugą Mamą. Minął rok od śmierci mojej biologicznej Mamy, Ojciec bardzo długo czekał na pomnik/nagrobek. W swoim życiu nigdy nie miałam zbyt dużo pieniędzy, ale też nigdy nie były one dla mnie najważniejsze. Jestem na emeryturze, mężowi ZUS zabrał rentę, z posiadanych oszczędności planowałam wymienić stare okna w mieszkaniu we Wrocławiu, doprowadzić prąd na działce w Morzęcinie Małym i… postawić Rodzicom pomnik. Tymczasem okazało się, że po rozliczeniu robót związanych z doprowadzeniem wody na działce muszę znaleźć dodatkowe pieniądze do uregulowania. Ten, nie planowany, wydatek nie pozwalał na realizację poprzednich, z których nie chciałam zrezygnować. Mąż próbował mnie przekonać, że pomnik Rodzicom mogę postawić w przyszłym roku, niestety, nie potrafiłam z tego zrezygnować. Zrezygnować z okien, prądu i wody nie mogłam ponieważ miałam podpisane umowy, z pomnika zrezygnować nie chciałam.
W drodze powrotnej do Wrocławia (niedziela) już wiedziałam co zrobię, dokonałam podliczenia wszystkich środków potrzebnych do realizacji zobowiązań. Postanowiłam powalczyć z bankami o kredyt konsolidacyjny (miałam dwa), chciałam je spłacić następnym i żeby mi zostało na pomnik. Myślałam, że nie będzie łatwo uzyskać taki kredyt (jestem emerytką, mąż nie ma renty), postanowiłam powalczyć, rozmawiałam w duchu z Rodzicami, prosiłam o wsparcie. Weszłam do pierwszego banku i… od razu otrzymałam. Jakże się cieszyłam, ale krótko. Okazało się, że przy jednym z kredytów źle obliczyłam odsetki do zwrotu. Musiałam oddać więcej (pomimo półrocznej spłaty) niż wzięłam, pani powiedziała, że we wrześniu otrzymam zwrot za ubezpieczenie mojego kredytu (mówiła, że będzie to około tysiąca zł). Tysiąc złotych nie rozwiązywał moich problemów. Ponownie musiałabym z czegoś zrezygnować. Pomnik!? Pomimo braku pieniędzy na pokrycie wszystkich planów, pojechaliśmy z mężem na grób do Pani Gieni (moja druga Mama) zapaliłam świeczkę i poprosiłam Ją o wsparcie, wracając, pomimo przestróg męża, zamówiłam i zapłaciłam zaliczkę za pomnik dla Rodziców.
Oczekiwałam, często rozmawiając w duchu z Rodzicami, który z moich planów będzie pierwszy do sfinansowania. Pierwsze były okna, za tydzień przyszła zawiadomienie o uregulowaniu prac związanych z doprowadzeniem prądu, uzbierałam także na dodatkowe rozliczenie za doprowadzenie wody. Zapłaciłam i zostałam bez pieniędzy. Ponownie odwiedziłam Rodziców, rozmawiałam z Nimi, kłóciłam się z losem, tłumacząc, że przecież to wszystko jest mi niezbędne do spokojnego życia. Muszę się przyznać, trochę się bałam, czy aby nie za bardzo uwierzyłam w sprawczą moc Rodziców? W chwilach wątpliwości przypomniałam sobie słowa Jego Eminencji Kardynała Henryka Gulbinowicza: jeżeli ktoś ma czyste sumienie i dobre intencje, nic złego nie może mu się przytrafić. Uspokoiłam się i czekałam…
Pod koniec sierpnia, we wtorek, zadzwonił pan z zakładu kamieniarskiego, że pomnik został postawiony. Powiedziałam, że przyjadę w piątek uregulować. Musiałam mieć czas na to, aby zdobyć pieniądze. Skąd? Mogłam pożyczyć, ale to nie rozwiązywałoby moich problemów - nie miałabym możliwości oddać. Pomnik, który wybrałam kosztował 3.700 zł. Zastanawiałam się… i przypomniałam sobie o zwrocie ubezpieczenia za kredyt w banku. Pomyślałam sobie, tysiąc złotych to nic, ale już coś jest, mam jeszcze trzy dni, coś wymyślę. Weszłam do banku i zapytałam, pani mi odpowiedziała, że te pieniądze mam już na koncie. Mogę je pobrać, zapytałam o kwotę. Pani odpowiedziała 3.700,- Jakże byłam szczęśliwa, „frunęłam” do domu. Uregulowałam za pomnik, odwiedziłam Panią Gienię i swoich Rodziców dziękując za wsparcie.
Nawet mąż, który czasami próbuje mnie zatrzymać, tzn. mówi, że powinnam twardo chodzić po ziemi a ja fruwam w obłokach, tym razem uwierzył, że wiara czyni cuda. Nie mam na myśli cudu w znaczeniu religijnym, choć, jak już wcześniej pisłam, i dla niego (cudu/łaski) jest tutaj miejsce. Myślę, że zależy to od naszej własnej postawy afirmacji życia, wiary w życie i w swoją własną siłę ducha. Miałam szczęście spotkać na swojej drodze wspaniałych ludzi, którzy utwierdzali mnie w moich działaniach, ich wsparcie wzmacniało wiarę w jakiś transcendentny sens historii mojego życia i jego zdarzeń. Wiara pozwala lepiej żyć. To ona jest tą cienką, kruchą granicą oddzielającą rozpacz od nadziei, rezygnację od twórczego wysiłku. Ileż razy popadałam w rozpacz i rezygnację, ale coś kazało mi się podnieść i walczyć. Nie wiem czy zależy to w pełni od człowieka. Czy też o afirmacji albo rezygnacji nie decyduje w dużej mierze środowisko, w jakim zostaliśmy wychowani, nasze psychiczne możliwości? Czy o szerokości spojrzenia kształtującego naszą sytuację rozstrzyga wykształcona wcześniej wrażliwość? Czy sama wiara w sens nie jest już darem? Czy to, że na swojej drodze spotkałam tylu wspaniałych, życzliwych mi ludzi nie jest przypadkiem?