Aleksander Smoliński
Starzenie się i starość niesie ze sobą trudności w ustaleniu wyraźnych granic starości w cyklu ludzkiego życia, gdyż człowiek starzeje się na wiele sposobów. Wzajemne oddziaływanie fizjologicznych i psychologicznych objawów starzenia się to na przykład przekonanie, że starość zaczyna się wówczas, kiedy zastanawiamy się nad własnym starzeniem lub wtedy, kiedy się na nie zgadzamy; to zerwanie z odwiecznym utożsamianiem starości z autorytetem opartym na doświadczeniu i mądrości. Starożytność rozróżniała ho geron – dostojnego starca, godnego – jak pisze R. Przybylski – zaszczytów i władzy oraz to gerontion – bezradnego i zdziecinniałego staruszka, zasługującego co najwyżej na współczucie i litość. Dziś starego człowieka pozbawiono przywilejów ho geron, nie bez wpływu tzw. luki pokoleniowej.
Śmierć człowieka starego uważana jest powszechnie za zjawisko naturalne, z którym ten miał jakoby czas się oswoić. Starość jest więc porą, w której nadchodzi kres naszego pielgrzymowania przez życie. Ale tylko nieliczni spośród nas przyjmują ów wyrok spokojnie. Dzieje się tak dlatego, że starości towarzyszy zazwyczaj nie tylko choroba i związane z nią cierpienie – choć, jak wiadomo, cierpienie nie jest wyłącznie atrybutem starości – których człowiek współczesny boi się bardziej niż śmierci; dlatego wolimy umrzeć od razu – przyznaje L. Ferry - bez cierpień i jeśli to możliwe – nie zdając sobie sprawy z nadchodzącego końca. Starość to również niezależne od jednostki formy ubezwłasnowolnienia, marginalizacji i ekspulsji, potęgujące poczucie utraty sensu życia i przyspieszające w rezultacie doświadczenie samotnej śmierci w szpitalu czy domu starców. Nie ulega wątpliwości, że trzy rodzaje cierpienia wymieniane przez Freuda, dolegliwości ciała podlegające procesowi entropii, przykrości ze strony świata, w którym coraz mniej przestrzeni przeznacza się dla starych ludzi, cierpienia sprawiane przez bliskich skazujących na samotność i osamotnienie przede wszystkim ludzi w podeszłym wieku, dotykają szczególnie tę kategorię wiekową .
Wydaje się, że istnieje jeszcze jedna przyczyna owego lęku. Stanowią ją kulturowe i cywilizacyjne zmiany w postrzeganiu cierpienia i jego związku ze śmiercią. Jeszcze do połowy XX wieku, zgodnie z antycznym i judeochrześcijańskim przekonaniem, człowiek umierał „w majestacie śmierci”. Odchodził z tego świata otoczony najbliższymi, w domu, w którym przeżył często całe swoje życie i który – jak pisze profesor Józef Tischner – był dlań najbliższą przestrzenią, a przywiązanie do domu jest tak głębokie i wszechstronne, że przerasta ono naszą świadomość . Dziś wskutek zerwania z tradycyjnym obyczajem, z różnych zresztą powodów, śmierć utraciła swój sakralny wymiar, przestała być ważnym wydarzeniem w życiu rodzinnym i społecznym, dotyka nas w absolutnej samotności szpitalnego łóżka, pomiędzy nią a nami nie ma żadnych pośredników; przez swą częstotliwość stała się banalnym epizodem w „fabryce śmierci”, a zmarły – kłopotliwym balastem, jakiego trzeba się możliwie szybko pozbyć. Szpital stał się zaś miejscem, gdzie trudno „dostrzec coś więcej poza chorobą, cierpieniem i starością” .
Poszukiwanie sensu życia jest głęboko zakorzenione w samej naturze bycia człowiekiem. Pisząc i mówiąc o starości, odwołujemy się zwykle do przestrzeni życiowej raczej już ustabilizowanej. Z reguły na tej podstawie rysujemy jej obraz. Tymczasem są sytuacje nieprzewidziane, często przeciwstawne dotychczasowym, i jeżeli je pokonamy, mogą ujawnić nieznane nam dotąd wartości życia – w moim przypadku tak się stało. Przez lata odczuwałam brak miłości ze strony mamy, w czasie opieki nad nią przekonałam się, że się myliłam; to wspólne spotkanie dało niewymierne korzyści.
W tekście, niezależnie od metod postępowania z osobą w okresie później starości, przedstawiłam wewnętrzne dylematy, z którymi borykałam się w pierwszym okresie spotkania z mamą. Pierwszym, ponieważ w młodych latach opuściłam dom rodzinny i rozpoczęłam życia na własny rachunek, a kontakty z mamą i rodzeństwem były okazjonalne, odwiedzałam dom rodzinny przy okazji świąt.
Kiedyś podczas odwiedzin 91-letnia wówczas mama wzięła poduszkę i powiedziała, że chce być ze mną. Zaskoczenie sprawiło, że nie potrafiłam nic powiedzieć. W myślach zadawałam sobie pytanie: Dlaczego ja, przecież wszystko, całą siebie oddała rodzeństwu? Poza tym siostra jest na emeryturze, a ja pracuję. Czyżby chciała u mnie umrzeć? Wiedziałam, jaką rolę odgrywa przywiązanie do domu (jej domu). Spojrzałam na smutną i zaniedbaną matkę, widząc jej bezbarwne oczy, podjęłam decyzję – muszę to zrobić, wzięłam ją do siebie, do Wrocławia. Po miesiącu przewróciła się i złamała nogę w stawie biodrowym; rozpoczął się miesięczny pobyt w szpitalu. Przez okres dwóch tygodni była przygotowywana do zabiegu. Tuż przedtem zachorowała na zapalenie oskrzeli, po wyleczeniu przewieziono ją na salę operacyjną. Podczas przygotowywania do zabiegu stwierdzono komplikacje z sercem – zrezygnowano z operacji.
W szpitalu odwiedzałam ją codziennie po pracy, spędzałam z nią czas do późnych godzin wieczornych. Rozmawiałam, karmiłam, po kilku dniach obserwacji personelu pielęgniarskiego sama wykonywałam zabiegi higieniczne. Czekała na mnie – jak twierdziły pacjentki, które leżały razem z nią, około godziny szesnastej ożywiała się i patrzyła w stronę drzwi.
Wiedziałam, że nie może być w szpitalu bez końca (otrzymywała środki uspokajające – była jakby nieobecna). Wiedziałam również, że nie muszę brać opieki na swoje barki, że mogę mamę odwieźć na wieś lub oddać do hospicjum, zostanę rozgrzeszona przez środowisko, przecież nic od niej nie dostałam, dała mi tylko życie. Ale co ze mną, z moim sumieniem? Jednocześnie prześladowały mnie myśli, czy sobie poradzę – nowa praca, wymagająca dużego zaangażowania, utrzymanie rodziny (mąż na rencie) i mama. To był bardzo długi i męczący miesiąc w moim życiu. W końcu zmęczona, bardziej wewnętrznymi rozterkami niż codziennymi pobytami w szpitalu i pracą, zrozumiałam, że jeżeli nie będę walczyć o jej życie – umrze. Ktoś by powiedział: przeżyła swoje i właściwie może umrzeć. Kiedyś myślałam podobnie, dzisiaj wiem, że można tak myśleć i mówić dopóki nas to nie dotyczy. Zabrałam matkę do domu.
Przygotowałam pokój – wypożyczyłam łóżko szpitalne i wózek inwalidzki, mąż podłączył telewizor (chętnie oglądała filmy przyrodnicze). Dzień rozpoczynałam o godzinie 5,3o, gotując zupę mleczną i przygotowując picie – gdy zupa stygła, przebierałam mamę, następnie karmiłam ją i wychodziłam do pracy. Po powrocie z pracy, wchodząc do domu witałam się z mamą, mówiłam, że wróciłam i że zaraz przyjdę, tylko się przebiorę. Uśmiechała się i mówiła „dobrze, tylko przyjdź”. Pół godziny poświęcałam sobie – siadałam z mężem i rozmawialiśmy. Potem wykonywałam przy mamie zabiegi higieniczne, a następnie wspólnie z mężem przenosiliśmy ją na wózek inwalidzki i przewoziliśmy do pokoju. Gdy przygotowywałam obiad, mama nie odrywała ode mnie wzroku (może nie do końca ode mnie – cieszył ją widok poruszającej się osoby). Zadawała mi pytania, których do końca nie rozumiałam, ale koniecznie musiałam odpowiedzieć – najważniejsze, że popatrzę na nią i odpowiem, że zwrócę na nią uwagę. Podawałam obiad, tzn. karmiłam ją, jednocześnie rozmawiając – nieważne o czym mówiłam, ważny był kontakt, rozmowa sprawiała, że chętnie jadła. Gdy była ładna pogoda, po obiedzie spędzała czas na balkonie, obserwując bawiące się w piaskownicy dzieci, na widok których się uśmiechała. Ja w tym czasie oglądałam telewizję, czytałam lub sprzątałam, co jakiś czas podając mamie picie. Między godziną osiemnastą a dziewiętnastą była przewożona do łóżka, czasami domagała się wcześniejszego położenia. Około godziny dwudziestej pierwszej wykonywałam ponownie zabiegi higieniczne i oklepywanie pleców.
Problemem było zanieczyszczanie się mamy i znalezienie sposobu na zajęcie jej rąk (szczególnie lewej). Początkowo stosowałam kolorowani, które były jednak zbyt męczące (mama miała częściowy niedowład prawej ręki). Kłębek wełny, który mogła zwijać, zdał lepiej egzamin, choć nie do końca. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, pokazywać zabrudzoną pościel i ręce – przyrzekała, że nie będzie tak robić, za chwilę zapominała.
Po dwóch miesiącach na prawej nodze zaczęły pojawiać się, początkowo zaczerwienione, później granatowe, plamy, pomimo masażu i okładów wystąpił proces gnilny. Postanowiłam oddać ją do szpitala, ale nie było miejsca (wdrażano reformę służby zdrowia). Walczyłam ze śmiercią przez okres dwóch tygodni. Wyciekająca ropa, której fetor rozprzestrzeniał się po mieszkaniu, wyzwalał we mnie różne nastroje – rezygnacji, a jednocześnie buntu, dlaczego ma umrzeć w ten sposób. Nie mogłabym żyć w mieszkaniu, w którym mama zmarłaby z powodu postępującego procesu gnilnego. W ostatnim momencie przyjęto ją do szpitala i jeszcze w tym samym dniu amputowano nogę.
Zabieg przebiegł dobrze; w godzinach wieczornych odzyskała przytomność, smutnymi oczami popatrzyła na mnie i przytulając się, powiedziała „jesteś”. Noga po zabiegu goiła się dobrze. Tym razem odwiedzałam ją w szpitalu dwa razy dziennie, podając lekarstwa, których nie chciała przyjmować od personelu pielęgniarskiego, nie chciała również od nikogo przyjmować pożywienia. Po zdjęciu drenów i diagnozie, że od strony chirurgicznej stan jest dobry, po tygodniu wypisano ją do domu ze szwami – ze względu na zauważalną, szybko postępującą chorobę szpitalną. Ponadto obecność mamy wpływała niekorzystnie na chorych aktywniejszych, demobilizując ich i niejako wciągając w bezczynny tryb życia.
W domu poczuła się o wiele lepiej niż w szpitalu. Po tygodniu pielęgniarka środowiskowa zdjęła szwy, rana zagoiła się bez komplikacji. Przy zabiegach higienicznych starałam się, aby nie odczuła, że zauważam brak nogi. Byłam czuła i jednocześnie energiczna, gdy z mężem przenosiliśmy ją na wózek inwalidzki i gdy ubierałam ją w spodnie od dresu – co sprawiało, że czuła się dobrze i bezpiecznie. Ponieważ w szpitalu stwierdzono zaawansowaną cukrzycę – zalecono dietę i przepisano całą gamę lekarstw – początkowo próbowałam przestrzegać wskazówek lekarza, tymczasem matka nie chciała przyjmować lekarstw ani pożywienia. Wiedziałam, że jeżeli nie będzie jadła dłużej, zaniknie łaknienie. Wczuwając się w jej sytuację, doszłam do wniosku, że ja także wolałabym jeść to, co lubię. Zmieniłam więc dotychczasowy jadłospis – śniadanie: zupa mleczna dobrze posłodzona (bez cukru nie chciała jeść) i herbata; obiad (początkowo gotowałam zupy, przecierając wszystko przez sitko, nie zawsze udało mi się ugotować tak, żeby jej smakowało, wypluwała, nie chciała jeść; stawałam się wtedy nerwowa, ponieważ przygotowanie posiłku wymagało dużo pracy, a w efekcie wyrzucałam): szynka wieprzowa gotowana „orzech” (mieliłam przez maszynkę) z dodatkiem przetworzonych produktów serii „Gerber” (np. pół słoiczka jagnięciny z warzywami) i bułki, a wszystko rozprowadzone rosołem z kurczaka, herbata lub „Kubuś” do popicia. Duży asortyment „gerberków” pozwala urozmaicać obiad. Po obiedzie zjadała banana lub pączka z serem.
Wrócił problem zanieczyszczania. Wiedziałam, że wynika on z braku zajęcia rąk – po długich poszukiwaniach i rozmowach w sklepach medycznych, w których nie uzyskałam pomocy, zdecydowałam się na zakup lalki (miała ubranko, matka mogła ją przebierać). W pierwszy momencie mama oburzyła się, stwierdzając, że nie jest dzieckiem. Posadziłam lalkę na regale, od strony prawej ręki (częściowo niesprawnej), tak aby mogła ją widzieć – przewidując, że zaciekawienie sprawi, że po nią sięgnie. Tak też się stało. Zaobserwowałam próby podnoszenia i prostowania prawej ręki. Wychodząc do pracy, lalkę kładłam z jej prawej strony, za każdym razem radziła sobie sama i brała lalkę (gdy byłam w pracy zostawała pod opieką męża). Prawa ręka wróciła do pełnej sprawności – sięgała po lalkę, rozbierała, ubierała, rozmawiała z nią, troszczyła się o nią, gdy przewoziliśmy z mężem mamę do pokoju, lalka zawsze była z nią, gdy nie chciała jeść, lalka była formą zachęty, chętnie jadła. Mama dała przykład, że nawet w wieku 93 lat można podjąć próbę wykorzystania zjawiska antycypacji , osiągając pozytywny efekt. Odzyskana sprawność w prawej ręce pozwala jej przemieszczać się z jednej strony łóżka na drugą.
Proces inwolucji motorycznej jest nieuchronny. Warto było podjąć próbę wykorzystania drzemiącej w mamie chęci aktywności ruchowej, nawet w tym wąskim zakresie. Wiekowi starczemu towarzyszy nieodwracalna, stopniowo postępująca redukcja liczby czynnych komórek w najważniejszych organach, między innymi w mózgu i mięśniach . Redukcji komórek w mózgu nie byłam w stanie zahamować, mogłam jedynie podjąć próbę opóźnienia tego procesu, w tym celu przypominałam mamie piosenki z jej młodości – przypominała sobie słowa i śpiewała (najlepiej jej wychodziła Wołga). Lalka przywróciła jej sprawność ręki i wiarę we własne siły, sens życia i zadowolenie. Jednocześnie zniknął problem zanieczyszczania.
Pewnej nocy, na przełomie stycznia i lutego, u matki wystąpiła wysoka gorączka. Wezwałam pogotowie, lekarz stwierdził grypę i chciał ją zabrać do szpitala. Pamiętając poprzednie pobyty mamy w szpitalu, nie zgodziłam się. Lekarz uprzedził mnie, że w tym wieku nie mogę liczyć na wyzdrowienie. Obowiązki w pracy w tym okresie nie pozwalały na zwolnienie lekarskie lub urlop. Wiara w chęć życia matki i moje siły sprawiła, że wyzdrowiała. Pomimo 40-stopniowej gorączki była przenoszona na wózek inwalidzki, gorączkę „zbijałam” czopkami, stosowałam zimne okłady na ręce, przebierałam mokre koszulki, gdy leżała w łóżku pod plecy podkładałam zwinięte w rolkę ręczniki, oklepywałam plecy dwa razy dziennie (rano i wieczorem), często otrzymywała picie. Gdy byłam w pracy, mąż zastępował mnie we wszystkim, telefonicznie udzielałam porad. Wywiązałam się z obowiązków służbowych i… pokonałyśmy wspólnie z mamą grypę.
Rok później znów zachorowała, lekarz z pogotowia stwierdził zapalenie płuc. Ponownie nie zgodziłam się na przewiezienie jej do szpitala. Tym razem lekarz nie potrafił ukryć zdziwienia, zapytał, czy zdaję sobie sprawę z tego, że umrze. Poprosiłam o przepisanie antybiotyku w płynie. Diagnoza sprawiła jednak, że nie zasnęłam do rana, przygotowując się na śmierć. Przy zapaleniu płuc postępowałam podobnie jak przy grypie, podając dodatkowo antybiotyk. Po dwóch tygodniach mama wyzdrowiała.
Dzięki zainteresowaniu sytuacją mamy, zapewnieniu jej koniecznej opieki, wniknięciu w przyczyny tego stanu, a w krytycznym momencie zorganizowaniu opieki lekarskiej udało mi się w maksymalnym stopniu utrzymać jej stan zdrowia. Stworzona atmosfera zainteresowania i pozytywna ocena życia „podtrzymywała” dobry nastrój i samopoczucie. Duży wpływ na to miały stworzone warunki – wygodne, ortopedyczne łóżko, telewizor, codzienne przebywanie w pozycji siedzącej na wózku inwalidzkim – zmęczenie korzystnie wpływa na sen. Oddzielny pokój pozwala na normalne funkcjonowanie całej rodziny.
Przez okres 10-letniej opieki nad mamą najlepszym lekarstwem dla mamy i rodziny okazała się metoda CTM – cierpliwość, troskliwość i miłość. CTM jako podstawowa metoda w opiece nad matką wpłynęła korzystnie również na mnie. Na początku tekstu opisałam wewnętrzne dylematy, które wywoływały wątpliwości dotyczące podjęcia się opieki nad mamą. Napisałam – dała mi tylko życie, dzisiaj wiem, że dała mi aż życie – to dzięki mamie potrafiłam wykorzystać je dobrze, i myślę, że również dzięki niej mogę osiągnąć jeszcze więcej. Gdy byłam dzieckiem, matka opowiadała mi, że jak się urodziłam, nie dawałam znaków życia. Poród odbywał się w domu, a kobiet go odbierająca zapytała matkę, czy chce, żeby dziecko żyło. Odpowiedziała, że skoro się urodziło, niech żyje – bieda, trud utrzymania kolejnego dziecka powodowały te wątpliwości. Matka wiedziała, że w tamtych czasach nikt by jej nie oceniał, nie miałby do niej pretensji, a jednak podjęła, jak się dzisiaj okazało, dobrą decyzję. Jestem jej odbiciem – myślę, że właśnie dlatego nie mogłyśmy wcześniej nawiązać serdecznych stosunków. Matka oddając się pod moją opiekę w najtrudniejszym dla niej okresie (rezygnując z wszystkiego co osiągnęła), udowodniła, że zawsze we mnie wierzyła. Warto było pokonać drogę, którą dał mi los – pełną zakrętów i doświadczeń życiowych. Bliski kontakt z matką sprawił, że czuję się „dojrzała”, jestem człowiekiem o w pełni rozwiniętej osobowości, dokonałam pełnego wglądu w siebie. Spotkanie z matką, której brak czułam przez lata, odbyło się w najgłębszych sferach osobowości .