Anglicy wzniosłe uczucia nazywają „bliss”. Już w samym brzmieniu tego słowa jest coś niezwykłego – jakby promieniowały szczęściem. Tak właśnie musiała to odczuwać Róża Luksemburg:
„Czy wie Pani, gdzie jestem, gdzie piszę do Pani ten list? Rozstawiłam sobie mały stolik i siedzę teraz schowana między zielonymi krzewami. Po mojej prawej stronie żółta ozdobna porzeczka, która pachnie korzennymi goździkami, po lewej krzew ligustru (…), a przede mną szumi dostojnie białymi liśćmi wielka, poważna i zmęczona topola (…). Jest tak pięknie, a ja jestem taka szczęśliwa. Czuje się już niemal nastrój świętojański – pełną, bujną dojrzałość lata i upojenie życiem”.
Ten list do Sophie Liebknecht Róża Luksemburg napisała w 1917 roku. Był to już jej trzeci rok aresztu, a dobrze wiedziała, że jako pacyfistka doczeka w więzieniu końca wojny. Ale nuda, szykany i niepewność jutra nie mogły jej wiele zaszkodzić – było w niej bowiem coś silniejszego. „Leżę w milczeniu, spowita w czarne chusty ciemności, nudę, niewolę zimy – a przy tym moje serce bije niepojętą, nieznaną wewnętrzną radością, tak jakbym w promieniach słońca szła przez kwitnącą łąkę. (…) jakie to dziwne, że nieustannie żyję w radosnym uniesieniu – bez żadnego szczególnego powodu” dziwiła się w innym liście z tego samego roku. Przeczuwała, jakie są źródła jej szczęścia. Nie pozwalała, aby rozrastały się w niej lęki, a ponadto uważała, że została uwięziona za „sprawę”, a jej cierpienia nie będą bezowocne. Z pewnością jest to prawda, ale jeszcze niepełna. Niezwykły dar odczuwania szczęścia zawdzięczała przede wszystkim wrażliwym zmysłom powodującym, że nawet śpiew ptaków czy szelest liści stawał się nieprzebranym źródłem przyjemnych odczuć. „Sądzę, że tajemnica to nic innego niż samo życie”.
Dziś wiemy, jak wiele miała racji. Postrzeganie i nastrój ściśle się ze sobą wiążą. W stanie przygnębienia zanika zainteresowanie światem. Cierpiący na depresję skierowani są całkowicie do wewnątrz, zajmują się jedynie własnymi sprawami, a poprzez ciągłe rozmyślania starają się zrozumieć przyczyny swoich kłopotów. Natomiast gdy kierujemy uwagę na zewnątrz, na troski i lęki pozostanie niewiele miejsca. Gdy tylko pochłoną nas sprawy, w które się możemy bez reszty zaangażować, i skoncentrujemy się serdecznie na innych, zupełnie zapomnimy o czarnych myślach i uczuciach. Tak w pełni wykorzystany, szczęśliwy mózg zapomina się. Jesteśmy przecież całkowicie skupieni na tym, co robimy i co się wokół na dzieje. I bez jakiejkolwiek zewnętrznej przyczyny, kto wie, czy nie odczujemy jednego z najczystszych i najpiękniejszych uczuć, jakim jest afirmacja życia.
Chodzenie po wodzie
Mózg zachowuje się tak, jakby nie mógł znieść pustki. Wyobraźmy sobie, że siedzimy w pokoju i nie mamy nic do zrobienia. Gdzieś gra radio, ale czy chcemy, czy nie, słyszymy muzykę – uwaga przecież nie zawsze posłuszna jest woli. Nasz mózg, jak tylko zaproponuje się mu jakiekolwiek bodźce, rzuca się na nie żarłocznie (dlatego podczas spaceru po mieście dostrzegamy reklamy produktów, które nas zazwyczaj nie interesują). Tylko wtedy możemy zignorować zakłócenia, gdy musimy zrobić coś innego. Podczas istotnej rozmowy telefonicznej mózg wycisza rzępolenie w tle. Potrzebuje teraz szarych komórek na poważne sprawy.
Zmartwienia także rozprzestrzeniają się w mózgu najłatwiej, gdy jest „bezczynny”. Kto zasypiając, nie rozmyślał o tym, co przyniesie mu jutro? Z tego też powodu, jeśli nie przychodzi sen i nie pomaga liczenie owiec, neurony są zajęte i nie dopuszczają do pojawiania się zmartwień. Pomocne może być również wyobrażenie sobie różnych zdarzeń w jaskrawych barwach. A jeśli nawet nie skuteczniejsze od klasycznych baranów, to z pewnością bardziej interesujące.
To, że w chwilach bezczynności częściej zajmujemy się nieprzyjemnymi fantazjami, jest uzależnione od ewolucyjnego zaprogramowania mózgu. Jeśli równocześnie nasuwa się przyjemna i przykra myśl, to zawsze w rywalizacji o naszą uwagę wygrywa ta druga.
W ciągu dnia również, jeśli tylko nie jesteśmy skupieni, fantazjujemy. Czasem czujemy później lęk i brak pewności siebie. Mateusz Ewangelista przedstawia ten związek między postrzeganiem i uczuciami w cudownej przypowieści. Piotr, siedząc w łodzi, wpatruje się w Jezusa stąpającego suchą stopą po tafli jeziora Genezaret. Decyduje się do niego dołączyć, co zresztą mu się początkowo udaje. Jednak, gdy odwraca wzrok od swojego mistrza, ponosi go wiatr. Nie widząc już Jezusa, zaczyna się bać, a w konsekwencji tonąć.
Londyńska neuropsycholog Nilli Lavie udowodniła, że zakłócające bodźce nie docierają do większości ośrodków kory mózgowej, a tym samym do świadomości, jeśli tylko skoncentrujemy się na innych sprawach. Osoby biorące udział w doświadczeniu Lavie miały czytać słowa wyświetlane na ekranie i nie przejmować się rojami kropek przelatujących w tle. Udawało im się to tylko wówczas, gdy zadanie pochłaniało ich bez reszty – pamięć robocza nie miała wtedy wolnego miejsca dla tańczących kropek.
Ponieważ bodziec, który powinny postrzegać osoby biorące udział w doświadczeniu (słowa), znacznie różnił się od zakłócenia (wzoru kropkowego), Lavie mogła udowodnić, że uczestnicy eksperymentu rzeczywiście byli odporni na „rozpraszanie”. Kora mózgowa przerabia zatem nieruchome i ruchome obrazy w różnych obszarach. Zeskanowane obrazy mózgu pokazały, że u uczestników Lavie aktywne były tylko te ośrodki, które przetwarzają słowa, natomiast obszary odpowiedzialne za ruchome obrazy, pozostały nieaktywne.
Przyjemność obserwacji
Jeśli intensywnie patrzymy, słuchamy czy smakujemy, możemy zapomnieć o wszystkim, nawet o sobie. Jak zahipnotyzowani obserwujemy morskie fale albo kochamy się.
Umyślna koncentracja jest dużo trudniejsza, ale przecież możliwa. Musimy tylko próbować odkrywać nowe obszary doświadczeń, postrzegać świat z różnych perspektyw i wciąż na nowo. Czy słyszeliście kiedyś, jak różna jest muzyka deszczu, w zależności od tego, czy krople uderzają o szyby, dachu czy drzewa? Czy widzieliście, jak promień słońca załamuje się na płytce paznokcia, która rozbłyskuje wiązką światła w kolorach tęczy?
Zmartwienia i lęki mogą zejść na drugi plan. Ale to nie wyjaśnia podniosłego nastroju, który czasami odczuwamy w takich chwilach. Skąd zatem pochodzi zadowolenie podczas słuchania i patrzenia? Jak się wydaje, ważną rolę odgrywa tu pragnienie odkrywania. Dzieje się tak, ponieważ nowe bodźce pobudzają system oczekiwania. Dopamina troszczy się o to, aby na te sygnały została skierowana uwaga i żebyśmy poczuli przyjemnie odprężenie. Podobny program działa w mózgach zwierząt, na przykład u kota, gdy dostrzeże ptaka.
W przeciwieństwie jednak do zwierząt, potrafimy odczuwać i rozumieć również wartość symboliczną gestu czy przedmiotu. Kwiaty wywołują w nas uczucie szczęścia mimo tego, że dla naszego organizmu nie mają żadnej wartości praktycznej. Nie jemy przecież róż. Jak się wydaje, odczuwamy wtedy te same emocje, które kazały nam się wzruszać podczas lektury dobrej powieści. Właściwie widzimy tylko trochę czarnych znaków na białej kartce, ale mózg mnoży znaczenia. Powstaje przed naszym wewnętrznym okiem potok emocji i obrazów, w które możemy się zanurzyć, czasami aż tak głęboko, że świat książki wydaje się nam bardziej realny od prawdziwego życia. Wyobraźnia wykorzystuje naszą wrodzoną skłonność objaśniania „znaków” otoczenia. A romantyczne uczucia okazują się ubocznym produktem ewolucji.
Zachód słońca to dla większości ludzi nie tylko zanikająca za horyzontem czerwona tarcza. Mimowolnie myślimy wtedy o śnie i marzeniach – być może przypominamy sobie pierwszą miłość albo to, jak nasze dzieci grały w piłkę wieczorem na plaży. Czasami rozmyślamy wtedy o przemijaniu, a nawet o śmierci.
„Moja panno, budzić się czas
To sztuczka znana mi
Z pokoju wybiega w las
A wraca przez kuchenne drzwi”
Heinrich Heine napisał ten wiersz o nadmiarze romantycznych uczuć u współczesnych sobie. Być może przeczuwał, że mózg automatycznie naładuje większość zdarzeń emocjami. XIX-wieczni romantycy, w przeciwieństwie do przedstawicieli racjonalniejszych epok, wcale nie obcowali częściej z naturą. Zmiany są tu raczej jakościowe. Romantyzm je jedynie upowszechnił w poezji, malarstwie i w muzyce.
Warto przywołać tutaj również listy rewolucjonistki Róży Luksemburg. Nie zapominając przy tym, że nie była skłonna do nadmiernego sentymentalizmu. Ale gdy krzewy okrywały się pąkami, a wiatr szumiał w liściach topoli, radowała się wiosną i bliskim nadejściem lata. Jej skojarzenia sięgały być może jeszcze dalej. Myślała o przemijaniu, kołowrocie pór roku, a także o lepszym świecie. Cieszyło ją po prostu samo życie. Każdy dzień przecież może być świętem, pod warunkiem, że choć przez chwilę pochylimy się nad nim. Pamiętajmy jednak, że tę chwilę szczęścia warunkują ogromne ewolucyjne dokonania mózgu. Nawet najinteligentniejszej małpie kwiaty i zachody słońca nie sprawią przecież przyjemności.
Kiedy czas stoi w miejscu
Dzieje się tak, gdy robimy coś z pasją. Odczuwamy wtedy przyjemność porównywalną do stanu intensywnego postrzegania. I nie jest ważne, jakiego rodzaju jest to zajęcie. Narciarstwo, czytanie, rozmowa, cokolwiek. Jedynym warunkiem, jaki musimy spełnić, jest to, abyśmy wkładali w nie serce. Podczas takiego zadania mózg będzie optymalnie wykorzystywany. Przyjemność, jaką wtedy odczuwamy, wynika z tego, że taka praca jest wykonywana w zgodzie z naszą wolą. Mamy wrażenie, że to, co robimy, dzieje się jakby samo z siebie. A nawet że stajemy się sługą jakiejś tajemniczej siły. „Ja” znika i stajemy się jednością z naszym zadaniem.
To taka chwila, kiedy nawet czas wydaje się nie istnieć. Niezwykle płodny pisarz Heinz Konsalik, którego dzieła zebrane liczą 155 ksiąg, tak opisał ów stan: „Zatapiam się w sobie i pracy, nie istnieje czas, posiłek, tylko spokój. Po ośmiu lub dziesięciu godzinach pisania na maszynie jestem zupełnie wyczerpany. Potem potrzebuję dwudziestu minut, aby z innego świata, w którym byłem, wrócić do naszego”.
Psycholog Mihaly Csikszentmihalyi poświęcił się dokumentowaniu takich przeżyć. Nazwał je flow (przepływ). Rozmawiał ze sportowcami, chirurgami, dyrygentami i przedstawicielami innych profesji wymagających olbrzymiej koncentracji, ale także z setkami urzędników i pracowników całkiem zwyczajnych zawodów. I doszedł do wniosku, że stany koncentracji są do siebie podobne i w dużym stopniu niezależne od wykonywanej czynności. Csikszentmihalyi zdawał sobie sprawę, że wspomnienia zniekształcają to, co w istocie przeżyliśmy i dlatego nie poprzestał jedynie na danych pochodzących z retrospekcji. Poprosił rozmówców, żeby regularnie zapisywali swoje uczucia w specjalnym formularzu. Zauważył przy tym, że ludzie przedstawiają swój wolny czas w lepszym świetle. Jak się okazało, respondenci z reguły czuli się lepiej podczas wykonywania intensywnej pracy niż podczas wieczornego czy weekendowego leniuchowania: robotnicy na zmianie – ponad dwukrotnie, a w przypadku urzędników i menadżerów dane te były jeszcze wyższe.
Przyczyny takiego stanu rzeczy nie należy upatrywać w wyższości hali fabrycznej czy Sali konferencyjnej nad przydomowym ogrodem. Po prostu większość badanych była zmuszona do bezustannej aktywności w pracy, co w konsekwencji wpływało korzystnie na ich nastrój. W domu natomiast, już na własny rachunek, mogli być bezczynni. W czasie wolnym respondenci trzy razy częściej skarżyli się na dotkliwy brak ochoty na cokolwiek niż w ciągu godzin pracy.