(Nie)zerwane więzi
: wt 02 sty 2007 19:10
Aleksander Smoliński
„Wielu ludzi umiera z braku chleba,
lecz jeszcze więcej z braku miłości”
Matka Teresa z Kalkuty
Problematyka odpowiedzialności ma bardzo długą tradycję, przede wszystkim w dziedzinie filozofii i etyki. W psychologii pojęcie odpowiedzialności zaistniało dzięki psychologom humanistycznym, którzy interesują się podmiotowością człowieka, jego autonomią i wolnością wewnętrzną, potrzebą samostanowienia i samorealizacji, natomiast do spopularyzowania problematyki odpowiedzialności na gruncie akademickim przyczynili się głównie psychologowie społeczni badający metodami empirycznymi takie skojarzone z odpowiedzialnością zjawiska, jak spostrzegana wolność wyboru, atrybucja przyczynowości zdarzeń, poczucie osobistego sprawstwa, wpływu na zdarzenia, kontroli, samokontroli itp. Najogólniej można uznać, że poczucie odpowiedzialności ujmowane jest przez psychologów społecznych zasadniczo w terminach pragmatycznych jako jeden z aspektów racjonalnego, przyczynowo-skutkowego procesu organizacji podmiotowego działania. Innym, niezależnym od pragmatycznego ujęcia problematyki odpowiedzialności, jest ujęcie poznawczo-rozwojowe, reprezentowane w psychologii przez L. Kohlberga i J. Piageta (1967) .
W ramach nurtu rozwojowego zjawisku odpowiedzialności przypisuje się status kategorii moralnej, pozostającej w bezpośrednim związku jakościowym ze sferą myślenia pojęciowego, formalno-logicznego. Odpowiedzialność definiowana jest przez psychologów rozwoju jako poznawcza relacja czynu człowieka względem wartości moralnej, jako sposób poznawczego ujmowania podmiotowych źródeł czynu, jego warunków oraz moralnych konsekwencji. Podstawą zachowań moralnych, a więc i doświadczania poczucia odpowiedzialności, jest – w myśl ujęcia poznawczo-rozwojowego – określony poziom rozwoju umysłowego, predysponujący jednostkę do rozumienia i rozpoznawania wartości i norm moralnych. Oprócz pragmatycznego ujęcia zjawiska odpowiedzialności, eksponowanego przez psychologów społecznych, i poznawczego, charakterystycznego dla psychologii rozwojowej, można wskazać też inne ujęcie, które – ze względu na specyfikę – określamy mianem egzystencjalnego. Jest ono zakorzenione w psychologii humanistycznej, nawiązującej do idei egzystencjalizmu i fenomenologii. Zgodnie z tym ujęciem odpowiedzialność jest całościowym i złożonym stanem umysłu człowieka, doświadczeniem wewnętrznym, przeżyciem powstającym dzięki specyficznie ludzkiej wrażliwości – wrażliwości moralnej, na którą składają się zarówno procesy poznawcze, jak i emocjonalne oraz intuicyjne. Wrażliwość moralna decyduje o spostrzeganiu wartości, o ich odczuwaniu i o gotowości uobecniania ich, czyli czynienia dobra.
M. Straś-Romanowska przytacza koncepcję M. Nowickiej-Kozioł , według której poczucie odpowiedzialności jest gotowością ponoszenia konsekwencji własnych wyborów ze względu na odczuwanie powinności określonych działań oraz ze względu na przeżywanie winy w razie, gdy te działania nie zostaną zrealizowane. M. Nowicka-Kozioł wyróżnia następujące warunki poczucia odpowiedzialności: świadomość, posiadanie choćby marginesu wolności i możliwości dokonywania wyborów oraz znajomość i akceptacja norm moralnych. Można by dodać jeszcze jeden warunek, mianowicie możliwość doświadczania konsekwencji własnych wyborów.
Autorzy przedstawiają subiektywny i jednostkowy wymiar poczucia odpowiedzialności wobec niepełnosprawnej 97-letniej osoby. Doświadczenia wynikające z konsekwencji wyboru (podjęcie się opieki nad matką) stały się podstawą subiektywnego określenia poczucia sensu życia.
W ramach badań psychologicznych dokonuje się najczęściej pomiaru poczucia sensu życia, nie zaś samego sensu jako takiego. Rozumienie pojęcia „sens życia” jest znacznie mniej jednoznaczne. Podczas, gdy słowo „poczucie” wskazuje na subiektywny i jednostkowy wymiar poczucia sensu życia, sam sens życia może być rozpatrywany dwojako. Możliwe jest odniesienie tego terminu do życia „w ogóle”, życia jako takiego, możliwe jest też połączenie go z życiem ludzkim lub z życiem konkretnej osoby. Zagadnienie sensu życia w odniesieniu do życia „w ogóle” podejmowane było najczęściej na gruncie filozofii. Zainteresowanie nauk humanistycznych koncentruje się natomiast na sensie życia ludzkiego oraz na sensie życia konkretnych jednostek .
Autorka autobiografii przywołuje wyparte z pamięci na długie lata obrazy z przeszłości – jak pisze Israil Metter (wybitny rosyjski prozaik): Niewielu ludzi, w gruncie rzeczy, wkroczywszy w dojrzały wiek zdaje sobie sprawę, w jaki sposób nastąpiło ukształtowanie ich osobowości, jaka droga wiodła ku ugruntowaniu własnego światopoglądu, ku określeniu przyjemności [….] Coś nieokreślonego bowiem podziałało na nich niczym lep na muchy… W przypadku autorki zamieszczonego tekstu okres 10-letniej opieki nad niepełnosprawną matką przyczynił się do rozpoczęcia poszukiwania sensu życia. Jej zdaniem podłożem motywacji jest tendencja organizmu do spełnienia się. Tendencja ta może się wyrażać w najszerszym spektrum zachowań i w reakcji na zróżnicowane potrzeby. Zaspokojenie określonych, podstawowych potrzeb ma pierwszeństwo przed innymi. W tym konkretnym przypadku, niezależnie od poczucia odpowiedzialności, wystąpiła tendencja zaspokojenia potrzeby miłości. Po zaspokojeniu potrzeby miłości nadszedł moment, w którym wystąpiła przemożna chęć opowiadania o własnym życiu, czyli myśl autobiograficzna . Autorzy zachęcają do zapoznania się z indywidualnym studium biograficznym, z tą zrodzoną niespodziewane formą rozmyślań o własnym istnieniu, która towarzyszy człowiekowi do końca życia, jej sekretna obecność zachęca do rozważań i medytacji, a przywoływanie wspomnień stać się może sensem i nadrzędną wartością życia.
Artykuł, niezależnie od metod postępowania z niepełnosprawną 97-letnią osobą, zawiera wewnętrzne dylematy współautorki, z którymi borykała się przy pierwszym bliskim spotkaniu z matką.
* * *
W wieku 17 lat opuściłam dom rodzinny z boleśnie odczuwanym brakiem miłości ze strony matki. W ciągu 30 lat odwiedzałam matkę przy okazji świąt lub częściej. W tym okresie wyszłam za mąż, urodziłam dwóch synów, przeżyłam rozpad rodziny i stratę starszego (wybrał ojca), wykształciłam młodszego syna. Po ukończeniu studiów przez syna sama podjęłam przerwana studia, które ukończyłam mając 44 lata, w tym też roku wyszłam po raz drugi za mąż.
Odczuwany przez lata brak miłości matki leczyłam przy grobie Ojca – wówczas nikt o nim nie pamiętał. Leczyłam rany związane z rozwodem, podziałem dzieci, stratą majątku spowodowaną przez powódź i nagłą chorobę męża. Mój kontakt z Ojcem został zachwiany, gdy dowiedziałam się (w wieku 44 lat), że jestem nieślubnym dzieckiem, ta wiadomość podziałała na mnie paraliżująco, po jakimś czasie doszłam do wniosku, że nieważne, jakie mam nazwisko rodowe – wszyscy wiedzą, kim jestem, a ja wiem, kim są moi rodzice. On pomógł mi podjąć się opieki nad matką. Wspólnie z Nim podejmowałam ważne dla mnie decyzje, które początkowo zdawały się być nierealne, po jakimś czasie okazywało się, że były trafne. Częste wizyty u Ojca, po których nabierałam sił i wiary w siebie spowodowały, że wypracowałam swoją filozofię na życie. Uwierzyłam, że Ojciec nade mną czuwa, nauczyłam się z każdej trudnej sytuacji wyciągać pozytywne wnioski.
W tych trudnych dla mnie latach w dużym stopniu wspomagali mnie Państwo Wielgoszowie, którzy po jakimś czasie stali się moimi drugimi rodzicami, a ja ich czwartą córką – zawsze mogłam na nich liczyć, mogłam i nadal mogę się ich poradzić i im wyżalić.
Podczas kolejnych odwiedzin matka (miała wówczas 87 lat) wzięła poduszkę i powiedziała, że chce jechać ze mną. Była zaniedbana, niedożywiona, nie potrafiła utrzymać się o własnych siłach na nogach. Przez chwilę milczałam zaskoczona, widząc błagalny wzrok matki, ale przytuliłam ją i zabrałam ze sobą.
W ciągu półtorarocznego pobytu u mnie matka odzyskała siły – poruszała się bez laski, schodziła po schodach z trzeciego piętra, chodziłyśmy na spacery do parku, do kościoła. Pewnego dnia powiedziała, że chce wrócić do swojego domu. Dzisiaj myślę, że matka przyjechała do mnie z powodu braku miłości ze strony rodzeństwa i wnuków, którym poświęciła swoje życie. Ja także przez lata odczuwałam brak miłości rodziców, przez lata starałam się wyrzucić z pamięci ten bolesny dla mnie okres, nie wracałam pamięcią do lat dziecięcych. Spotkanie z matką przywróciło wspomnienia z dzieciństwa, samotność, odrzucenie, żal.
Dzisiaj wiem, że przy naszym pierwszym spotkaniu matka wyczuwała mój „chłód”, którego nie potrafiłam ukryć. Próbowałam ją przekonać, żeby została, nie chciała. Zawiozłam ją do rodzinnego domu. Wróciła zadbana, odżywiona, chociaż w jej oczach widoczny był smutek. Odwiedzałam ją nadal, gdy przyjeżdżałam, twierdziła, że jest jej dobrze, nie mogłam zrozumieć – jak może jej być dobrze, ponownie jest zaniedbana, nikt z nią nie rozmawia, właściwie jest sama, moje rodzeństwo i wnuki traktują ją jak rzecz, która przeszkadza, a jednak jest jej dobrze. U mnie miała lepsze warunki, dbałam o nią, była wykąpana, podawałam gotowane posiłki, a jednak wróciła do siebie. Później ją zrozumiałam. Przyjechała do mnie, żeby uciec przed samotnością i bezradnością, chciała czuć się potrzebna, czego wówczas nie byłam w stanie jej dać. Miała u mnie wszystko oprócz miłości, mój żal był silniejszy. W swoim domu także nie była kochana, ale to był jej dom. Po każdych odwiedzinach mój żal się pogłębiał. Myślałam, że przyjechała do mnie, by „wziąć”, nic nie dając, myliłam się, to ja nie dopuściłam jej do siebie, poza tym przez osiem godzin była sama w obcym dla niej domu, patrzyła przez okno na przejeżdżające samochody, tęskniła za zielenią wsi, po pracy zbyt mało z nią rozmawiałam. Wczułam się w jej sytuację, ale za późno. Wyjechała w czerwcu, a w lipcu… powódź – strata majątku, choroba męża (renta). Utrzymanie rodziny spadło na moje barki.
Matkę odwiedzałam nadal, podczas kolejnych odwiedzin, jak poprzednio, trzymając poduszkę podeszła do mnie i powiedziała, że chce być ze mną. W myślach zadawałam sobie pytanie: dlaczego ja, przecież wszystko i całą siebie oddała rodzeństwu. A poza tym siostra jest na emeryturze, a ja pracuję. Czyżby chciała u mnie umrzeć? (miała 90 lat) – wiedziałam jaką rolę odgrywa przywiązanie do swojego domu (jej domu). Spojrzałam na smutną i zaniedbaną matkę, widząc jej bezbarwne oczy – podjęłam decyzję, muszę.
Po miesiącu przewróciła się i złamała prawą nogę w stawie biodrowym, miesięczny pobyt w szpitalu. Przez dwa tygodnie była przygotowywana do zabiegu. Po dwóch tygodniach zachorowała na zapalenie oskrzeli, po wyleczeniu przewieziono ją na salę operacyjną, podczas przygotowywania do zabiegu stwierdzono komplikacje z sercem – zrezygnowano z zabiegu.
W szpitalu odwiedzałam ją codziennie po pracy, spędzałam z nią czas do późnych godzin wieczornych. Rozmawiałam, karmiłam, po kilku dniach obserwacji personelu pielęgniarskiego sama wykonywałam zabiegi higieniczne. Czekała na mnie – jak twierdziły pacjentki, które leżały razem z matką – około godziny 16,oo ożywiała się i patrzyła w stronę drzwi.
Wiedziałam, że nie może być w szpitalu bez końca (otrzymywała środki uspokajające – była jakby nieobecna). Wiedziałam również, że nie muszę brać opieki na swoje barki; że mogę matkę odwieźć na wieś lub oddać do hospicjum i zostanę rozgrzeszona przez środowisko, przecież nic od niej nie dostałam, dała mi tylko życie – ale co ze mną – z moim sumieniem. A jednocześnie prześladowały mnie myśli, czy sobie poradzę – nowa praca, wymagająca dużego zaangażowania, utrzymanie rodziny (mąż na rencie) i matka. To był bardzo długi i męczący miesiąc w moim życiu. W końcu zmęczona bardziej wewnętrznymi rozterkami niż codziennymi pobytami w szpitalu i pracą zrozumiałam, że jeżeli ja nie będę walczyć o jej życie – umrze. Ktoś by powiedział, przeżyła swoje i właściwie może umrzeć, kiedyś myślałam podobnie, dzisiaj wiem, że można tak myśleć i mówić, dopóki nas to nie dotyczy. Zabrałam matkę do domu.
Czas poświęcony matce w szpitalu nakreślił inny wymiar mojego dzieciństwa. Z zakamarków pamięci wyłaniały się wspomnienia z dzieciństwa z zupełnie innej perspektywy – perspektywy miłości do matki. Myślę, że moja miłość do matki – zgodnie z sentencją Kardynała Stefana Wyszyńskiego – była próbowana jak złoto w ogniu przy naszym pierwszym spotkaniu, drugie spotkanie potwierdziło dalsze słowa sentencji – tylko mała miłość w ogniu prób kruszeje. Wielka miłość oczyszcza się i rozpala. Przypominałam sobie, że zawsze byłam wolna, wyborów dokonywałam sama, dzięki czemu uczyłam się samodzielności i odpowiedzialności. Patrzyłam na śpiącą matkę z miłością, przypomniałam sobie, że gdy zachorowałam (miałam 10 lat) i lekarz postawił diagnozę: „nerki, nie warto leczyć i tak umrze”, matka nie żałowała pieniędzy, zapłaciła za miesięczny pobyt w szpitalu, odwiedzała mnie, tą decyzją uratowała mi życie. Po ukończeniu szkoły podstawowej (nie zdałam egzaminu do liceum pedagogicznego), postanowiłam rozpocząć naukę w szkole fryzjerskiej – matka znalazła pieniądze i zapłaciła za przyjęcie mnie na praktykę do zakładu fryzjerskiego. Po dwóch latach zrezygnowałam ze szkoły. Postanowiłam rozpocząć naukę na kursie pisania na maszynie – matka ponownie opłaciła roczny kurs. Przecież te moje ciągłe zmiany zainteresowań zmęczyłyby każdego rodzica. Okres mojego dzieciństwa, krępowany w mojej podświadomości, został uwolniony i wróciła miłość do matki, uwolniłam się od więzów męczących mnie przez lata. Tam, gdzie panuje miłość, jest światło i nieustający dzień (ks. Tadeusz Olszański). Tam gdzie jest wielka miłość, tam zawsze zdarzają się cuda (Willa Cather). Dzięki odzyskanej miłości do matki przeszłość i teraźniejszość oceniam pozytywnie, uważam, że czuwał nade mną Anioł Stróż. Nowe, jasne promienie przeszłości sprawiły, że przyszłość nabrała blasku. Wspominając, uświadomiłam sobie, że na swojej drodze spotkałam wspaniałych ludzi, którym pragnę podziękować w dalszej części tekstu – to właśnie dzięki TYM OSOBOM udało mi się pokonać chwile słabości i brak wiary we własne siły.
Przygotowałam pokój – wypożyczyłam łóżko szpitalne i wózek inwalidzki, mąż podłączył telewizor (mama chętnie ogląda filmy przyrodnicze). Dzień rozpoczynam o godz. 5,3o gotuję zupę mleczną i przygotowuję picie – gdy zupa stygnie, przebieram, następnie rozmawiając karmię matkę i wychodzę do pracy. Po pracy, wchodząc do domu, witam się z matką, mówiąc, że wróciłam i że zaraz przyjdę do niej tylko się przebiorę. Uśmiecha się i mówi „dobrze, tylko przyjdź”. Pół godziny poświęcam dla siebie – siadam i odpoczywam. Potem wykonuję zabiegi higieniczne i wspólnie z mężem przenosimy ją na wózek inwalidzki i przewozimy do pokoju, ja w tym czasie przygotowuję obiad, matka nie odrywa wzroku ode mnie (może nie do końca ode mnie – cieszy ją widok poruszającej się osoby). Zadaje mi pytania, których do końca nie rozumiem, ale koniecznie muszę odpowiedzieć – najważniejsze, że popatrzę na nią i odpowiem, zwróciłam na nią uwagę. Podaję obiad, tzn. rozmawiając karmię – nieważne o czym mówię, ważny jest kontakt, rozmowa sprawia, że chętnie je. Jeżeli jest ładna pogoda, po obiedzie spędza czas na balkonie obserwując bawiące się w piaskownicy dzieci, na widok których się uśmiecha. Ja w tym czasie oglądam telewizję, czytam lub sprzątam, co jakiś czas podając matce picie. Około godziny 18,oo-19,oo jest przewożona do łóżka, czasami domaga się wcześniejszego położenia. Około godz. 21,oo następują ponowne zabiegi higieniczne i oklepywanie pleców.
Problemem było zanieczyszczanie się i znalezienie sposobu na zajęcie rąk (szczególnie lewej). Początkowo zastosowałam kolorowanki, które były zbyt męczące (częściowy niedowład prawej ręki). Kłębek wełny, który mogła rozpuścić, a później zwijać zdał lepiej egzamin, chociaż nie do końca. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, pokazywać zabrudzoną pościel i ręce – przyrzekała, że nie będzie tak robić, za chwilę zapominała.
Po dwóch miesiącach na prawej nodze zaczęły pojawiać się, początkowo zaczerwienione, później granatowe plamy, pomimo masażu i okładów wystąpił proces gnilny. Postanowiłam oddać ją do szpitala, pomimo prób (wdrażana była reforma służby zdrowia) nie było miejsca – przez dwa tygodnie walczyłam ze śmiercią, wyciekająca ropa, której fetor rozprzestrzeniał się po mieszkaniu wyzwalał we mnie różne nastroje – poddawanie się, a jednocześnie bunt – dlaczego ma umrzeć w ten sposób, nie mogłabym żyć w mieszkaniu, w którym matka zmarła z powodu postępującego procesu gnilnego. W ostatnim momencie przyjęto ją do szpitala i jeszcze w tym samym dniu poddano amputacji nogi.
Zabieg przebiegł dobrze, w godzinach wieczornych odzyskała przytomność, smutnymi oczami popatrzyła na mnie i przytulając się powiedziała „jesteś”. Noga po zabiegu goiła się dobrze. Tym razem odwiedzałam matkę dwa razy dziennie (rano przed pracą i po południu po pracy), podając lekarstwa, których nie chciała przyjmować od personelu pielęgniarskiego, nie chciała również od nikogo przyjmować pożywienia. Po zdjęciu drenów i diagnozie, że od strony chirurgicznej jej stan jest dobry, po tygodniu wypisano ją do domu ze szwami.
W domu poczuła się o wiele lepiej niż w szpitalu. Po tygodniu pielęgniarka środowiskowa zdjęła szwy, rana zagoiła się bez komplikacji. Przy zabiegach higienicznych starałam się, aby nie odczuła, że zauważam brak nogi, jestem czuła i jednocześnie energiczna, gdy z mężem przenosimy ją na wózek inwalidzki ubieram w dresy zawiązując nogawkę, moja czułość i zdecydowanie przy ubieraniu sprawiają, że matka czuje się dobrze i bezpiecznie. Ponieważ w szpitalu stwierdzono zaawansowaną cukrzycę – przepisano jej dietę i całą gamę lekarstw, próbowałam przestrzegać zaleceń lekarza, tymczasem matka nie chciała przyjmować lekarstw i zalecanego pożywienia, wiedziałam, że jeżeli nie będzie jadła dłużej, zaniknie łaknienie. Wczuwając się w jej obecną sytuację doszłam do wniosku, że ja także wolałabym jeść to co lubię – zmieniłam dotychczasowy jadłospis – śniadanie: zupa mleczna dobrze posłodzona (bez cukru nie zje) i herbata; obiad: (początkowo gotowałam zupy, przecierając wszystko przez sitko, nie zawsze udało mi się ugotować tak, żeby jej smakowało, wypluwała, nie chciała jeść, stawałam się nerwowa, ponieważ przygotowanie posiłku wymagało dużo pracy, a w efekcie go wyrzucałam) szynka wieprzowa gotowana (mielę przez maszynkę) do tego dodaję „gerberki” (pół słoika np. jagnięcia z warzywami) do tego dodaję bułkę, wszystko rozpuszczając również „gerberkiem” (rosół z kurczaka) podgrzewam, herbata lub „Kubuś” do popicia. Duży asortyment „gerberków” pozwala urozmaicać obiad. Po jakimś czasie dostaje banana lub pączki (z serem, jej ulubione). Zjada z apetytem.
Wrócił problem zanieczyszczania, wiedziałam, że wynika to z braku zajęcia dla rąk – po długich poszukiwaniach i rozmowach w sklepach medycznych, w których nie uzyskałam pomocy, zdecydowałam się na zakup lalki (posiadającej ubranko, które można zdejmować). W pierwszym momencie oburzyła się stwierdzając, że nie jest dzieckiem tylko człowiekiem. Posadziłam lalkę na regale, od strony prawej ręki (częściowo niesprawnej), tak aby mogła ją widzieć – przewidując, że zaciekawienie sprawi, że po nią sięgnie. Tak też się stało. Obserwując jej próby podnoszenia i prostowania prawej ręki, wychodząc do pracy lalkę kładłam z jej prawej strony, za każdym razem poradziła sobie sama i wzięła lalkę (gdy jestem w pracy zostaje pod opieką męża). Prawa ręka wróciła do pełnej sprawności – sięga po lalkę, rozbiera ją, ubiera, rozmawia z nią, troszczy się o nią, gdy przewozimy z mężem matkę do pokoju lalka zawsze jest z nią, jeżeli nie chce jeść mówię, że on (lalka-chłopczyk) już zjadł – chętnie zjada. Matka jest przykładem, że nawet w późnym wieku można podjąć próbę wykorzystania zjawiska antycypacji osiągając pozytywny efekt. Odzyskana sprawność w prawej ręce pozwala jej przemieścić się z jednej strony łóżka na drugą. Proces inwolucji motorycznej jest jednak nieuchronny. Myślę, że należy podjąć próbę wykorzystania drzemiącej w człowieku chęci aktywności ruchowej, nawet w wąskim zakresie, która warta jest wysiłku i godna troski człowieka. Wiekowi starczemu towarzyszy w końcu nieodwracalna, stopniowo postępująca redukcja liczby czynnych komórek w najważniejszych organach, a między innymi w mózgu i mięśniach . Redukcji komórek w mózgu nie jestem w stanie zahamować, mogę jedynie podjąć próbę opóźnienia tego procesu, dlatego też przypominam matce piosenki z jej młodości – przypomina sobie słowa i śpiewa (doskonale pamięta „Wołgę”), lalka natomiast przywróciła matce sprawność ręki i wiarę w jej własne siły, sens życia i zadowolenie. Jednocześnie zniknął problem zanieczyszczania.
Na przełomie stycznia i lutego 2002 r. w nocy zaczęła zwracać, wystąpiła wysoka gorączka. Wezwałam pogotowie, lekarz stwierdził grypę i chcieli ją zabrać do szpitala, pamiętając poprzednie pobyty matki w szpitalu nie zgodziłam się. Podpisałam brak zgody, lekarz uprzedził mnie, że w tym wieku nie mogę liczyć na wyzdrowienie, obowiązki w pracy w tym okresie nie pozwalały także na zwolnienie lekarskie lub urlop. Wiara w chęć życia matki i moje siły sprawiła, że wyzdrowiała. Pomimo 40-stopniowej gorączki była przenoszona na wózek inwalidzki, gorączkę „zbijałam” czopkami, stosowałam zimne okłady na ręce, przebierałam mokre koszulki, gdy leżała w łóżku pod plecy podkładałam zwinięte w rolkę ręczniki, oklepywałam plecy dwa razy dziennie (rano i wieczorem), często podawałam picie. Gdy byłam w pracy, mąż zastępował mnie we wszystkim, telefonicznie udzielałam porad. Ponieważ matka tęskniła za mną, na szafach zawiesiłam swoje fotografie. Do dziś moje fotografie zastępują moją nieobecność w domu. Wywiązałam się z obowiązków służbowych i… pokonałyśmy wspólnie z matką grypę.
Za rok ponownie zachorowała, lekarz z pogotowia stwierdził zapalenie płuc. Ponownie nie zgodziłam się na przewiezienie do szpitala, tym razem lekarz nie potrafił ukryć zdziwienia, zapytał, czy zdaję sobie sprawę z tego, że umrze. Poprosiłam o przepisanie antybiotyku w płynie, diagnoza lekarza sprawiła jednak, że nie zasnęłam do rana przygotowując się ponownie na śmierć. Przy zapaleniu płuc postępowałam podobnie jak przy grypie podając dodatkowo antybiotyk. Po dwóch tygodniach matka wyzdrowiała.
W tekście nie wspomniałam o podawanych lekarstwach, ponieważ ich nie podaję. Na podstawie doświadczeń i wypracowanych metod postępowania z matką stwierdzam, że najlepszym lekarstwem (w tym indywidualnym przypadku) jest CTM – cierpliwość, troskliwość i miłość.
CTM jako podstawowa metoda w opiece nad matką wpłynęła korzystnie również na mnie. We wstępie pracy opisałam wewnętrzne dylematy, które powodowały moje wątpliwości dotyczące podjęcia się opieki nad matką. Napisałam – dała mi tylko życie, dzisiaj wiem, że dała mi aż życie – to dzięki niej potrafiłam wykorzystać je dobrze, i myślę, że również dzięki matce mogę osiągnąć jeszcze więcej. Kiedy byłam dzieckiem, matka opowiadała mi jak się urodziłam – podobno nie dawałam znaku życia, poród odbywał się w domu, kobieta odbierająca poród zapytała matkę, czy chce, żeby dziecko żyło, odpowiedziała, że skoro się urodziło niech żyje – bieda, utrzymanie kolejnego dziecka powodowały te wątpliwości, wiedziała, że w tamtych czasach nikt by jej nie oceniał, nie miałby do niej pretensji, a jednak podjęła, jak się dzisiaj okazało, dobrą decyzję. Jestem jej odbiciem – myślę, że właśnie dlatego nie mogłyśmy wcześniej nawiązać serdecznych stosunków. Matka, oddając się pod moją opiekę w najtrudniejszym dla niej okresie (rezygnując ze wszystkiego co osiągnęła), udowodniła, że zawsze we mnie wierzyła – warto było pokonać drogę, którą dał mi los – pełną zakrętów i doświadczeń życiowych.
Właśnie ta wiara pomaga mi pokonywać trudne sytuacje rodzinne, zawodowe, a także choroby matki. Minęło 10 lat sprawowania opieki nad matką, moja rodzina poszerzyła się o wnuki – rodzina czteropokoleniowa, mam dwie mamy i ojca – uroczystości rodzinne nie mogą odbyć się bez przybranych rodziców.
Czytam „Biblię Tysiąclecia”; „Modlitwy i rozważania na każdy dzień roku” Jana Pawła II, w moim życiu słowa Jana Pawła II odgrywają bardzo ważną rolę, dodają skrzydeł. 27 lipca 2004 r. na ręce Jana Pawła II złożyłam podziękowanie osobom dla mnie ważnym. 13 sierpnia 2004 r. otrzymałam z Watykanu potwierdzenie przyjęcia listu i przyrzeczenie o pamięci w modlitwie Ojca Świętego w mojej intencji. Dzisiaj żałuję, że zrobiłam to tak późno, jest mi przykro, że nie zdążyłam osobiście podziękować Ojcu Świętemu. Poniżej zamieszczam treść listu przesłanego do Ojca Świętego.
***
Ojcze Święty, mam 53 lata, opiekuję się 97-letnią matką, ponieważ dom rodzinny opuściłam w wieku 17 lat z powodu odczuwanego braku miłości matki, lata życia bez miłości matczynej nie pozwalały mi właściwie siebie ocenić. Przez te lata doniosłą rolę w moim życiu odegrały osoby znaczące, którym jestem i będę do ostatnich swoich dni wdzięczna, dzięki tym osobom zrozumiałam, że człowiek nie zawsze otrzymuje to, na co zasługuje, lecz to, co dla niego najlepsze.
Ojcze Święty, przez długie lata byłam przekonana, że los mnie skrzywdził, czułam żal do rodziców, rodzeństwa, wyjechałam z domu rodzinnego. Chciałam zbudować swój własny dom. Wyszłam za mąż, bardzo chciałam, aby moja rodzina była przepełniona miłością. Niestety, ponownie mi się nie udało. Myślałam, że coś jest we mnie takiego, że nie można mnie kochać. Małżeństwo się rozpadło, zostałam z młodszym synem, miłość do dziecka mnie uratowała. Syn nadał sens mojemu życiu.
Aby oddać szacunek osobom znaczącym, etapy życia podzieliłam na okresy.
Dzieciństwo, wiek wczesnoszkolny, młodzieńczy
Ksiądz Proboszcz (Parafia Rzymsko-Katolicka P.W. Wniebowzięcia N.M.P., Bagno 31 – przełom lat 50. i 60.) był pierwszą osobą, którą nie raził mój „żywy” temperament, potrafił mnie słuchać, pozwalał przeczytane opowieści biblijne opowiadać po swojemu, umiejętnie mną kierując. Dzięki Niemu nauczyłam się odróżniać dobro od zła.
Hrabia, starszy Pan mieszkający w Osoli. Jemu w dużym stopniu zawdzięczam niezwykłą wyobraźnię, będąc dzieckiem sprzedawałam jajka. Pozwalał mi siadać w wygodnym fotelu i opowiadał swoje życie. Ja, razem z Nim, byłam w tych wszystkich miejscach, o których opowiadał. Pożyczał do przeczytania książki.
Młodość (małżeństwo, szkoła średnia, praca)
W wieku 19 lat wyszłam za mąż, zamieszkałam we Wrocławiu, rozpoczęłam naukę w szkole średniej.
Polonista (IV LO). Będąc w szkole podstawowej pisywałam wierszyki do „Nowej Wsi”, ponieważ Redakcja nie odpisała mi, nauczyciele w szkole podstawowej również nie zwrócili na to uwagi (z j.polskiego oceniano mnie na dostateczny), nie znałam swoich możliwości. Dopiero szkoła średnia i Polonista, który (według mnie) oceniał moje zdolności pisarskie zbyt wysoko, sprawił, że uwierzyłam w siebie. Kierował mnie na studia polonistyczne, w dalszym ciągu jednak nie wierzyłam w siebie tak jak On. Złożyłam dokumenty na studia zaoczne, ale na filologię rosyjską.
Przez Biuro Pośrednictwa podjęłam pracę w sporcie (przełom lat 70. i 80.). Miałam szczęście, trafiłam na przełożonego, który wysoko cenił pracowitość. W trakcie Jego prezesury poznałam charakter pracy wszystkich komórek organizacyjnych i okręgowych związków. Za wszystkie dodatkowe, nowe obowiązki służbowe otrzymywałam gratyfikacje pieniężne i wyróżnienia. Dzięki Niemu byłam ceniona w Urzędzie Wojewódzkim i ówczesnym Komitecie PZPR (nigdy nie należałam i nie należę do żadnego związku). Nauczyłam się odpowiedzialności, rzetelności i organizacji pracy. Przerwałam studia na filologii rosyjskiej, zdałam egzamin i dostałam się na studia zaoczne w Akademii Wychowania Fizycznego, które również przerwałam ze względu na sprawy rodzinne. Dzisiaj, tuż przed emeryturą, coraz częściej wspominam swojego pierwszego szefa – myślę, że z tego okresu będzie najkorzystniejszy dla mnie przelicznik emerytury.
Rozwód, brak kontaktu ze starszym synem – najgorszy okres w moim życiu. Zostałam z młodszym synem bez alimentów – nie starałam się o nie, uważałam, że to tylko pieniądze, które potrafię sama zarobić. Nie korzystałam także z opieki społecznej, tak bardzo się wstydziłam swojej biedy, ileż razy byłam pod drzwiami ówczesnego Metropolity Wrocławskiego i odchodziłam, jakoś tak się działo, że znalazłam wyjście. Matnia, w której się znalazłam, zaprowadziła mnie do Ojca – przy grobie koiłam swoje żale, właśnie tam podejmowałam decyzje, które z energią wprowadzałam w życie.
Brak odczuwanej miłości rodziców rekompensowali mi Państwo, których poznałam w trakcie pracy w sporcie. Pani Gienia do dzisiaj jest moją drugą mamą, Pan Jan – ojcem. Pani Gienia przynosiła mi śniadania do pracy, byłam zapraszana na Wigilię. Dzisiaj w dalszym ciągu utrzymuję z Nimi kontakt i w razie potrzeby mogę nadal liczyć na ich pomoc.
Metropolita Wrocławski (mój syn przyjmował Bierzmowanie od Księdza Kardynała). Jego spokojny, ciepły kontakt z ludźmi sprawił, że przez następne trudne lata był dla mnie Osobą, do której wybierałam się bardzo często po pomoc, będąc przy Katedrze rezygnowałam, ponieważ moim problemem wówczas były pieniądze, dochodziłam do wniosku, że takich osób jak ja jest bardzo dużo, muszę sobie poradzić sama. Dzisiaj jestem przekonana, że otrzymywałam pomoc w jakiś cudowny sposób, otrzymywałam dodatkową pracę. Jakże często w myślach dziękowałam Księdzu Kardynałowi, że jest moim drogowskazem.
Młodszy syn kończył szkołę podstawową, zdał egzamin do II LO, byłam szczęśliwa. Edukację syna opisałam w „Drodze do akademickiego kształcenia pedagogicznego”. Za porozumieniem stron zmieniłam pracę. Do dziś pracuję w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu.
Wiek dojrzały
Akademia Wychowania Fizycznego, przez rok prowadziłam sekretariat Dyrektora Administracyjnego, przez następne 10 lat sekretariat Zakładu Pedagogiki, Psychologii i Teorii Wychowania.
Moim przełożonym był Profesor, który cenił ludzi wykształconych z wysokimi kompetencjami, także na stanowiskach administracyjnych. Aby sprostać wymaganiom Profesora, podjęłam studia na Uniwersytecie Wrocławskim w Instytucie Pedagogiki, które ukończyłam z bardzo dobrym wynikiem.
Pracując w AWF poznałam wspaniałych ludzi, którzy wysoko oceniali moje umiejętności organizacyjno-administracyjne, a dzisiaj w każdej chwili mogę liczyć na ich pomoc merytoryczną związaną z pisaniem pracy doktorskiej.
Pani Profesor – Akademia Medyczna we Wrocławiu. Panią Profesor poznałam w trakcie pracy w Katedrze Pedagogiki i Psychologii. Początkowo nasze kontakty były związane z przepisywaniem Pani Profesor tekstów. Do każdej pracy podchodziłam solidnie, wykonywałam ją dokładnie i terminowo.
Syn ukończył studia i założył własną rodzinę. Wyszłam po raz drugi za mąż. Powódź zabrała nam dorobek – mąż posiadał swoją firmę. Nie byliśmy ubezpieczeni. Mąż został bez pracy. W chwilach zmęczenia (studia, praca zawodowa, wieczorami i nocami pisanie przy komputerze) mówiłam do męża i syna, że jeżeli nie wrócę do domu, to jestem gdzieś w Afryce i opiekuję się starszymi ludźmi, nareszcie nie będą mnie interesować pieniądze na utrzymanie rodziny. Los dał mi tę szansę… wzięłam do swojego mieszkania schorowaną matkę. Mąż zachorował na padaczkę.
Po ukończeniu studiów (myśląc o swojej emeryturze) zmieniłam pracę wewnątrz Uczelni. Początkowo pracowałam w dziekanacie, po roku podjęłam pracę w Dziale Dydaktyki (w tym dziale pracuję do chwili obecnej).
Umiejętności zdobyte w trakcie pracy w sporcie oraz Katedrze Pedagogiki i Psychologii bardzo mi się przydały na nowym stanowisku. Trafiłam na przełożonego bardzo wymagającego, nie każdy mógł sprostać jego wymaganiom. Mnie jednak za pracę bardzo cenił. Jemu zawdzięczam obecne stanowisko i co najważniejsze po zmianie władz mogłam zawsze liczyć na pomoc ze strony Profesora. Po prawie 8 latach pracy w tym dziale nadal otrzymuję wsparcie ze strony Profesora w rozwiązywaniu trudnych problemów zawodowych.
Przez ten okres utrzymywałam kontakt z Panią Profesor z AM dzieliłam się swoimi problemami, zawsze miała dla mnie czas, mogłam wieczorem zadzwonić i porozmawiać. Nigdy nie prosiłam nikogo o pomoc materialną, potrzebna mi była rozmowa, akceptacja. Byłam w trudnym okresie, czułam, że idę w stronę chorej matki i męża, wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić, nie mogę się rozchorować, muszę coś zrobić. Właśnie Pani Profesor wyciągnęła mnie z tego stanu, zaproponowała napisanie tekstu i wygłoszenie go podczas konferencji naukowej „Nauka i Religia”. Konferencję otwierał Jego Eminencja Ksiądz Kardynał, to było cudowne lekarstwo na skołatane serce. Ponieważ jak zwykle nie bardzo w siebie wierzyłam – poza tym pisałam w formie autobiografii (forma rzadko spotykana w polskiej nauce), książka „Alternatywne nurty we współczesnej pedagogice” dodała mi odwagi, wysłałam tekst do Autora. Otrzymałam potwierdzenie i pozbyłam się wątpliwości związanych z formą prezentowanych opracowań. Tekst cieszył się dużym zainteresowaniem, spotkałam wolontariuszy pracujących w hospicjach, osoby, które z różnych powodów oddały swoich rodziców do domów opieki. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak potrzebne są innym teksty pisane w formie biografii.
Prowadząc Dział Dydaktyki jednocześnie zastępowałam sekretarkę w Rektoracie. Ówczesny Rektor obserwując mnie w pracy – szybkość, rzetelność, odpowiedzialność nie szczędził pochwał słownych i nagród pieniężnych. Był pierwszy recenzentem moich następnych artykułów. Udział w pierwszych konferencjach opłacałam sama, kolejne wyjazdy były finansowane przez Uczelnię. Rektor (lekarz anestezjolog) udzielał mi porad w opiece nad matką, podpowiadał sposoby dbania o skórę, uniknięcia odleżyn. Uczelnia zbliżała się do kolejnych wyborów, zmęczenie obowiązkami domowymi oraz zawodowymi sprawiło, że wpadłam w głęboką depresję („Indywidualne sposoby walki z depresją”).
Złe diagnozy (wylew, stwardnienie rozsiane) sprawdzane i potwierdzane przez kolejnych lekarzy nasilały napięcie lękowe i w efekcie doprowadziły do depresji. Postanowiłam poszukać pomocy u Ojców Bonifratrów. Zioła, nalewki na nerwy pomogły, dzisiaj myślę, że to Osoba Ojca Grande mi pomogła, Jego słowa, że niezależnie od przepisanych ziół i nalewek ode mnie zależy poprawa mojego stanu równowagi. Wzięłam się w garść. Po roku walki ze sobą udało mi się. Najważniejsze, że w tym trudnym okresie nie zapomniałam o rodzinie. Przede mną było jeszcze jedno wyzwanie, z którym musiałam sobie poradzić.
Przez te lata utrzymywałam kontakt ze starszym synem, który mieszkał z moim pierwszym mężem i jego nową rodziną (ten okres opisałam w „Między wolnością a przymusem”), dlaczego opisałam? Dla samej siebie, chcąc pokonać i zaakceptować wypierane z pamięci lata małżeństwa. Ten tekst przesłałam Ojcu Świętemu w celu zrozumienia mnie i mojego pokręconego życia, po napisaniu stwierdziłam, że nie mogę go opublikować, nie mogę ze względu na dzieci zrodzone w nowym związku mojego pierwszego męża. Po napisaniu, przejściu jeszcze raz (na papierze) przez ten okres, zniknął strach przed spotkaniem z nim przy okazji uroczystości rodzinnych.
Ponieważ w moich trudnych chwilach spotkałam tylu życzliwych mi ludzi, starałam się dać innym to, co sama uzyskałam. Pracując w sporcie pomagałam zawodnikom, w AWF służę studentom. Na mojej drodze pojawiła się młoda dziewczyna z dzieckiem. I tym razem chciałam pomóc. Zastanawiałam się, jak jej pomóc (wiedziałam, że pieniądze otrzymywane od czasu do czasu ode mnie nie są dobrym wyjściem), myślałam o tym, co pozwoliłoby mi zapomnieć i stworzyć dziecku normalne warunki, gdybym znalazła się w jej sytuacji. Pod wpływem oglądanego odcinka „Plebanii” o dziewczynie pracującej w agencji towarzyskiej, który przypominał sytuację poznanej dziewczyny, moje myśli skierowałam w stronę Księdza Kardynała, pomyślałam, że praca w hospicjum pozwoli jej wrócić na prostą drogę. Ponieważ miałam przygotowaną teczkę z opublikowanymi tekstami, wzięłam ją ze sobą (do dziś nie wiem, dlaczego tak zrobiłam). Tym razem nie odeszłam, czekałam cierpliwie. Do Jego Eminencji przyszło dużo ludzi, wszyscy odświętnie ubrani z kwiatami… a ja… no cóż byłam pierwsza, weszłam. Ujrzałam dobrą i spokojną twarz Jego Eminencji, gdy zapytał mnie: w czym może mi pomóc, nie potrafiłam powiedzieć. Mówiłam o chęci napisania pracy doktorskiej, o tym, że bez jego pomocy mi się to nie uda, jestem zatrudniona na etacie administracyjnym, chcę pisać o ludziach starszych, o mojej mamie. Ojcze Święty otrzymałam „bilet” od Jego Eminencji. Wyszłam i uwierzyłam, że mogę to zrobić. Napotkanej dziewczynie pomogę sama (swoją pomoc opisuję w „Między wolnością a przymusem”). Ale jednocześnie byłam zła na siebie za brak odwagi. Bardzo długo mnie to męczyło. Telewizja i radio podawały informacje o urodzinach Jego Eminencji. Pomyślałam, że to dobra okazja na życzenia i opisanie celu mojej wizyty. Napisałam, otrzymałam odpowiedź i błogosławieństwo „we wszystkich dobrych i szlachetnych zamiarach”. Dziękuję, Księże Kardynale.
Pani Profesor (AM) – jak pisałam wcześniej zawsze służyła pomocą. Narodziny córki młodszego syna, stan krytyczny, telefon do Pani Profesor. Przyszła do szpitala, pomogła, dziecko żyje, wspaniała mała Marta. W zamian za udzieloną pomoc, zaprosiła mnie na konferencję naukową. Konferencja dotyczyła aktywności ruchowej osób niepełnosprawnych, próbowałam przekonać Panią Profesor, że nie mam doświadczenia w pracy z młodzieżą. Poprosiła o przygotowanie opracowania teoretycznego. Pod kierunkiem Pani Profesor przygotowałam tekst, który ukazał się w materiałach pokonferencyjnych. Ten tekst zawsze będzie mi przypominał walkę o życie wnuczki i Panią Profesor, cudownego człowieka. Dziękuję, Pani Profesor.
Akceptacja Jego Eminencji, miłość mojej matki dodały mi sił, energii, wiary i nadały sens mojemu życiu. Postanowiłam poszukać promotora mojej pracy doktorskiej. Zapytałam Pana Profesora, socjologa w Uniwersytecie Wrocławskim, wyraził zgodę. Napisałam pismo do obecnego Rektora AWF o sfinansowanie przewodu – Uczelnia sfinansuje mi 50% kosztów, a mój Promotor zrezygnował ze swego honorarium. Ojcze Święty, nigdy o tym nie marzyłam, otworzyłam przewód doktorski w Uniwersytecie Wrocławskim (Instytut Pedagogiki). Wierzę w znaki – przewód otwierałam 26 maja (dzień matki), czy to może być przypadek!? Miesiąc po mnie (w czerwcu) mój młodszy syn także otworzył przewód. Jestem szczęśliwa.
Reforma służby zdrowia – mojemu mężowi zabrano rentę. W tym czasie zaproponowano mi dodatkową pracę, Ojcze Święty, jak mam nie wierzyć w coś nadzwyczajnego, co prawda pracuję od poniedziałku do soboty, ale mam środki do utrzymania rodziny.
U schyłku aktywności zawodowej pracuję w takim samym wymiarze czasu pracy, jak ją rozpoczynałam w sporcie. Dziękuję Opatrzności, że zostałam obdarzona niezwykłą siła przetrwania.
Dziękuję biologicznym i przybranym rodzicom, wszystkim osobom, których spotkałam na swojej drodze życia. Dziękuję, że dane mi było przeżyć właśnie takie życie, przygotowuję się do starości, gdybym to wszystko uzyskała wcześniej, być może nie potrafiłabym docenić. A poza tym cóż byłoby przede mną. Kiedyś marzyłam o wycieczkach, dzisiaj wiem, że aby poznać świat, wcale nie trzeba wyjeżdżać. Moim światem są moje strony rodzinne. Pokonałam długą drogę, aby z przyjemnością wrócić do miejsca, z którego uciekłam. Ojcze Święty rozumiem słowa „Potrzebny jest trud i wysiłek, w którym cały człowiek doznaje radości panowania nad sobą oraz pokonywania przeszkód i oporów” oraz słowa Matki Teresy z Kalkuty „Wielu ludzi umiera z braku chleba, lecz jeszcze więcej z braku miłości”.
Mogę również na własnym przykładzie potwierdzić słowa T. Dołęgi-Mostowicza: „Szczęście póty trwa, póki go człowiek ocenia należycie. A dla człowieka wartość ma tylko to, co ciężko się zdobyło”. I wspaniała sentencja Ojca Świętego: „Miłość i służba nadają sens naszemu życiu i czynią je pięknym, ponieważ wiemy, czemu i komu je poświęcamy”. Dzisiaj wiem, że otrzymałam od życia to, co jest dla mnie najlepsze.
Ojcze Święty życzę dużo zdrowia i energii w dodawaniu wiary i siły ludziom w tych trudnych czasach. Jakże często Osoba i słowa Ojca Świętego dodawały mi sił do walki, szczególnie słowa (nie pamiętam całości), ale w momentach podejmowania trudnych decyzji je słyszę: Nie lękajcie się…
Celem mojego listu jest oddanie szacunku osobom znaczącym w moim życiu oraz złożenie na ręce Ojca Świętego (w formie opublikowanych tekstów) jednostkowego życia człowieka, na którego drodze co jakiś czas pojawiały się ostre zakręty. Być może moje życie pomoże innym znajdującym się w podobnej sytuacji i podpowie dokonanie odpowiedniego wyboru: „Gdy stajecie na skrzyżowaniu dróg, zastanówcie się zawsze nad słusznością każdego waszego wyboru”, lub/i doda wiary w siebie.
***
Myśl autobiograficzna, jak pisze D. Demetrio , to również stan ducha, osobliwy i dość rzadki (uważany niekiedy za swoisty rodzaj łaski). Moment narodzin potrzeby opowiadania o życiu nie odnosi się jedynie do procesów myślowych, to znacznie bardziej złożone zjawisko. Myśl autobiograficzna dotyczy niekiedy bolesnych przeżyć, popełnionych błędów, niewykorzystanych okazji i rozczarowań, z którymi człowiek musi się pogodzić, zatem uznać ją można za swoistą formę sojuszu i zawieszenia broni w konfrontacji z przeszłością. Chodzi oto – jak w przypadku zaprezentowanej autobiografii – aby wyrobić w sobie pozytywny stosunek do przeżytych doświadczeń, gdyż życie jest w istocie jedynym i trwałym ukochaniem danym człowiekowi przez los.
Piśmiennictwo
Demetrio D., Autobiografia. Terapeutyczny wymiar pisania o sobie. Impuls, Kraków 2000.
Nowicka-Kozioł M., Poczucie odpowiedzialności jako aspekt podmiotowy. Wydawnictwo Akademickie Żak, Warszawa 2000.
Smolińska-Mlak J., Droga do poznania siebie – doświadczenia własne. Adv.Clin.Exp.Med., 2001, 10, 2, Suppl. 1, 115-118.
Smolińska-Mlak J., Droga do akademickiego kształcenia pedagogicznego. Rocznik Edukacji Alternatywnej 2001, 1 (01).
Smoliński A., Smolińska-Mlak J., Indywidualne sposoby walki z depresją, [w:] J. Kojkoł, P.J. Przybysz (red.) Edukacja wobec integracji europejskiej. Akademia Marynarki Wojennej, Gdynia 2004.
Straś-Romanowska M., Kubiś F., Poczucie odpowiedzialności osób z upośledzeniem umysłowym w stopniu lekkim jako jeden z czynników warunkujących jakość życia, [w:] Jakość życia dzieci i młodzieży niepełnosprawnej w Polsce i w krajach Unii Europejskiej. Polskie Towarzystwo Walki z Kalectwem, Wrocław 2004.
Zając L., Psychologiczna sytuacja człowieka starszego oraz jej determinanty, [w:] K. Obuchowski (red.) Starość i osobowość. Akademia Bydgoska, Bydgoszcz 2002.
„Wielu ludzi umiera z braku chleba,
lecz jeszcze więcej z braku miłości”
Matka Teresa z Kalkuty
Problematyka odpowiedzialności ma bardzo długą tradycję, przede wszystkim w dziedzinie filozofii i etyki. W psychologii pojęcie odpowiedzialności zaistniało dzięki psychologom humanistycznym, którzy interesują się podmiotowością człowieka, jego autonomią i wolnością wewnętrzną, potrzebą samostanowienia i samorealizacji, natomiast do spopularyzowania problematyki odpowiedzialności na gruncie akademickim przyczynili się głównie psychologowie społeczni badający metodami empirycznymi takie skojarzone z odpowiedzialnością zjawiska, jak spostrzegana wolność wyboru, atrybucja przyczynowości zdarzeń, poczucie osobistego sprawstwa, wpływu na zdarzenia, kontroli, samokontroli itp. Najogólniej można uznać, że poczucie odpowiedzialności ujmowane jest przez psychologów społecznych zasadniczo w terminach pragmatycznych jako jeden z aspektów racjonalnego, przyczynowo-skutkowego procesu organizacji podmiotowego działania. Innym, niezależnym od pragmatycznego ujęcia problematyki odpowiedzialności, jest ujęcie poznawczo-rozwojowe, reprezentowane w psychologii przez L. Kohlberga i J. Piageta (1967) .
W ramach nurtu rozwojowego zjawisku odpowiedzialności przypisuje się status kategorii moralnej, pozostającej w bezpośrednim związku jakościowym ze sferą myślenia pojęciowego, formalno-logicznego. Odpowiedzialność definiowana jest przez psychologów rozwoju jako poznawcza relacja czynu człowieka względem wartości moralnej, jako sposób poznawczego ujmowania podmiotowych źródeł czynu, jego warunków oraz moralnych konsekwencji. Podstawą zachowań moralnych, a więc i doświadczania poczucia odpowiedzialności, jest – w myśl ujęcia poznawczo-rozwojowego – określony poziom rozwoju umysłowego, predysponujący jednostkę do rozumienia i rozpoznawania wartości i norm moralnych. Oprócz pragmatycznego ujęcia zjawiska odpowiedzialności, eksponowanego przez psychologów społecznych, i poznawczego, charakterystycznego dla psychologii rozwojowej, można wskazać też inne ujęcie, które – ze względu na specyfikę – określamy mianem egzystencjalnego. Jest ono zakorzenione w psychologii humanistycznej, nawiązującej do idei egzystencjalizmu i fenomenologii. Zgodnie z tym ujęciem odpowiedzialność jest całościowym i złożonym stanem umysłu człowieka, doświadczeniem wewnętrznym, przeżyciem powstającym dzięki specyficznie ludzkiej wrażliwości – wrażliwości moralnej, na którą składają się zarówno procesy poznawcze, jak i emocjonalne oraz intuicyjne. Wrażliwość moralna decyduje o spostrzeganiu wartości, o ich odczuwaniu i o gotowości uobecniania ich, czyli czynienia dobra.
M. Straś-Romanowska przytacza koncepcję M. Nowickiej-Kozioł , według której poczucie odpowiedzialności jest gotowością ponoszenia konsekwencji własnych wyborów ze względu na odczuwanie powinności określonych działań oraz ze względu na przeżywanie winy w razie, gdy te działania nie zostaną zrealizowane. M. Nowicka-Kozioł wyróżnia następujące warunki poczucia odpowiedzialności: świadomość, posiadanie choćby marginesu wolności i możliwości dokonywania wyborów oraz znajomość i akceptacja norm moralnych. Można by dodać jeszcze jeden warunek, mianowicie możliwość doświadczania konsekwencji własnych wyborów.
Autorzy przedstawiają subiektywny i jednostkowy wymiar poczucia odpowiedzialności wobec niepełnosprawnej 97-letniej osoby. Doświadczenia wynikające z konsekwencji wyboru (podjęcie się opieki nad matką) stały się podstawą subiektywnego określenia poczucia sensu życia.
W ramach badań psychologicznych dokonuje się najczęściej pomiaru poczucia sensu życia, nie zaś samego sensu jako takiego. Rozumienie pojęcia „sens życia” jest znacznie mniej jednoznaczne. Podczas, gdy słowo „poczucie” wskazuje na subiektywny i jednostkowy wymiar poczucia sensu życia, sam sens życia może być rozpatrywany dwojako. Możliwe jest odniesienie tego terminu do życia „w ogóle”, życia jako takiego, możliwe jest też połączenie go z życiem ludzkim lub z życiem konkretnej osoby. Zagadnienie sensu życia w odniesieniu do życia „w ogóle” podejmowane było najczęściej na gruncie filozofii. Zainteresowanie nauk humanistycznych koncentruje się natomiast na sensie życia ludzkiego oraz na sensie życia konkretnych jednostek .
Autorka autobiografii przywołuje wyparte z pamięci na długie lata obrazy z przeszłości – jak pisze Israil Metter (wybitny rosyjski prozaik): Niewielu ludzi, w gruncie rzeczy, wkroczywszy w dojrzały wiek zdaje sobie sprawę, w jaki sposób nastąpiło ukształtowanie ich osobowości, jaka droga wiodła ku ugruntowaniu własnego światopoglądu, ku określeniu przyjemności [….] Coś nieokreślonego bowiem podziałało na nich niczym lep na muchy… W przypadku autorki zamieszczonego tekstu okres 10-letniej opieki nad niepełnosprawną matką przyczynił się do rozpoczęcia poszukiwania sensu życia. Jej zdaniem podłożem motywacji jest tendencja organizmu do spełnienia się. Tendencja ta może się wyrażać w najszerszym spektrum zachowań i w reakcji na zróżnicowane potrzeby. Zaspokojenie określonych, podstawowych potrzeb ma pierwszeństwo przed innymi. W tym konkretnym przypadku, niezależnie od poczucia odpowiedzialności, wystąpiła tendencja zaspokojenia potrzeby miłości. Po zaspokojeniu potrzeby miłości nadszedł moment, w którym wystąpiła przemożna chęć opowiadania o własnym życiu, czyli myśl autobiograficzna . Autorzy zachęcają do zapoznania się z indywidualnym studium biograficznym, z tą zrodzoną niespodziewane formą rozmyślań o własnym istnieniu, która towarzyszy człowiekowi do końca życia, jej sekretna obecność zachęca do rozważań i medytacji, a przywoływanie wspomnień stać się może sensem i nadrzędną wartością życia.
Artykuł, niezależnie od metod postępowania z niepełnosprawną 97-letnią osobą, zawiera wewnętrzne dylematy współautorki, z którymi borykała się przy pierwszym bliskim spotkaniu z matką.
* * *
W wieku 17 lat opuściłam dom rodzinny z boleśnie odczuwanym brakiem miłości ze strony matki. W ciągu 30 lat odwiedzałam matkę przy okazji świąt lub częściej. W tym okresie wyszłam za mąż, urodziłam dwóch synów, przeżyłam rozpad rodziny i stratę starszego (wybrał ojca), wykształciłam młodszego syna. Po ukończeniu studiów przez syna sama podjęłam przerwana studia, które ukończyłam mając 44 lata, w tym też roku wyszłam po raz drugi za mąż.
Odczuwany przez lata brak miłości matki leczyłam przy grobie Ojca – wówczas nikt o nim nie pamiętał. Leczyłam rany związane z rozwodem, podziałem dzieci, stratą majątku spowodowaną przez powódź i nagłą chorobę męża. Mój kontakt z Ojcem został zachwiany, gdy dowiedziałam się (w wieku 44 lat), że jestem nieślubnym dzieckiem, ta wiadomość podziałała na mnie paraliżująco, po jakimś czasie doszłam do wniosku, że nieważne, jakie mam nazwisko rodowe – wszyscy wiedzą, kim jestem, a ja wiem, kim są moi rodzice. On pomógł mi podjąć się opieki nad matką. Wspólnie z Nim podejmowałam ważne dla mnie decyzje, które początkowo zdawały się być nierealne, po jakimś czasie okazywało się, że były trafne. Częste wizyty u Ojca, po których nabierałam sił i wiary w siebie spowodowały, że wypracowałam swoją filozofię na życie. Uwierzyłam, że Ojciec nade mną czuwa, nauczyłam się z każdej trudnej sytuacji wyciągać pozytywne wnioski.
W tych trudnych dla mnie latach w dużym stopniu wspomagali mnie Państwo Wielgoszowie, którzy po jakimś czasie stali się moimi drugimi rodzicami, a ja ich czwartą córką – zawsze mogłam na nich liczyć, mogłam i nadal mogę się ich poradzić i im wyżalić.
Podczas kolejnych odwiedzin matka (miała wówczas 87 lat) wzięła poduszkę i powiedziała, że chce jechać ze mną. Była zaniedbana, niedożywiona, nie potrafiła utrzymać się o własnych siłach na nogach. Przez chwilę milczałam zaskoczona, widząc błagalny wzrok matki, ale przytuliłam ją i zabrałam ze sobą.
W ciągu półtorarocznego pobytu u mnie matka odzyskała siły – poruszała się bez laski, schodziła po schodach z trzeciego piętra, chodziłyśmy na spacery do parku, do kościoła. Pewnego dnia powiedziała, że chce wrócić do swojego domu. Dzisiaj myślę, że matka przyjechała do mnie z powodu braku miłości ze strony rodzeństwa i wnuków, którym poświęciła swoje życie. Ja także przez lata odczuwałam brak miłości rodziców, przez lata starałam się wyrzucić z pamięci ten bolesny dla mnie okres, nie wracałam pamięcią do lat dziecięcych. Spotkanie z matką przywróciło wspomnienia z dzieciństwa, samotność, odrzucenie, żal.
Dzisiaj wiem, że przy naszym pierwszym spotkaniu matka wyczuwała mój „chłód”, którego nie potrafiłam ukryć. Próbowałam ją przekonać, żeby została, nie chciała. Zawiozłam ją do rodzinnego domu. Wróciła zadbana, odżywiona, chociaż w jej oczach widoczny był smutek. Odwiedzałam ją nadal, gdy przyjeżdżałam, twierdziła, że jest jej dobrze, nie mogłam zrozumieć – jak może jej być dobrze, ponownie jest zaniedbana, nikt z nią nie rozmawia, właściwie jest sama, moje rodzeństwo i wnuki traktują ją jak rzecz, która przeszkadza, a jednak jest jej dobrze. U mnie miała lepsze warunki, dbałam o nią, była wykąpana, podawałam gotowane posiłki, a jednak wróciła do siebie. Później ją zrozumiałam. Przyjechała do mnie, żeby uciec przed samotnością i bezradnością, chciała czuć się potrzebna, czego wówczas nie byłam w stanie jej dać. Miała u mnie wszystko oprócz miłości, mój żal był silniejszy. W swoim domu także nie była kochana, ale to był jej dom. Po każdych odwiedzinach mój żal się pogłębiał. Myślałam, że przyjechała do mnie, by „wziąć”, nic nie dając, myliłam się, to ja nie dopuściłam jej do siebie, poza tym przez osiem godzin była sama w obcym dla niej domu, patrzyła przez okno na przejeżdżające samochody, tęskniła za zielenią wsi, po pracy zbyt mało z nią rozmawiałam. Wczułam się w jej sytuację, ale za późno. Wyjechała w czerwcu, a w lipcu… powódź – strata majątku, choroba męża (renta). Utrzymanie rodziny spadło na moje barki.
Matkę odwiedzałam nadal, podczas kolejnych odwiedzin, jak poprzednio, trzymając poduszkę podeszła do mnie i powiedziała, że chce być ze mną. W myślach zadawałam sobie pytanie: dlaczego ja, przecież wszystko i całą siebie oddała rodzeństwu. A poza tym siostra jest na emeryturze, a ja pracuję. Czyżby chciała u mnie umrzeć? (miała 90 lat) – wiedziałam jaką rolę odgrywa przywiązanie do swojego domu (jej domu). Spojrzałam na smutną i zaniedbaną matkę, widząc jej bezbarwne oczy – podjęłam decyzję, muszę.
Po miesiącu przewróciła się i złamała prawą nogę w stawie biodrowym, miesięczny pobyt w szpitalu. Przez dwa tygodnie była przygotowywana do zabiegu. Po dwóch tygodniach zachorowała na zapalenie oskrzeli, po wyleczeniu przewieziono ją na salę operacyjną, podczas przygotowywania do zabiegu stwierdzono komplikacje z sercem – zrezygnowano z zabiegu.
W szpitalu odwiedzałam ją codziennie po pracy, spędzałam z nią czas do późnych godzin wieczornych. Rozmawiałam, karmiłam, po kilku dniach obserwacji personelu pielęgniarskiego sama wykonywałam zabiegi higieniczne. Czekała na mnie – jak twierdziły pacjentki, które leżały razem z matką – około godziny 16,oo ożywiała się i patrzyła w stronę drzwi.
Wiedziałam, że nie może być w szpitalu bez końca (otrzymywała środki uspokajające – była jakby nieobecna). Wiedziałam również, że nie muszę brać opieki na swoje barki; że mogę matkę odwieźć na wieś lub oddać do hospicjum i zostanę rozgrzeszona przez środowisko, przecież nic od niej nie dostałam, dała mi tylko życie – ale co ze mną – z moim sumieniem. A jednocześnie prześladowały mnie myśli, czy sobie poradzę – nowa praca, wymagająca dużego zaangażowania, utrzymanie rodziny (mąż na rencie) i matka. To był bardzo długi i męczący miesiąc w moim życiu. W końcu zmęczona bardziej wewnętrznymi rozterkami niż codziennymi pobytami w szpitalu i pracą zrozumiałam, że jeżeli ja nie będę walczyć o jej życie – umrze. Ktoś by powiedział, przeżyła swoje i właściwie może umrzeć, kiedyś myślałam podobnie, dzisiaj wiem, że można tak myśleć i mówić, dopóki nas to nie dotyczy. Zabrałam matkę do domu.
Czas poświęcony matce w szpitalu nakreślił inny wymiar mojego dzieciństwa. Z zakamarków pamięci wyłaniały się wspomnienia z dzieciństwa z zupełnie innej perspektywy – perspektywy miłości do matki. Myślę, że moja miłość do matki – zgodnie z sentencją Kardynała Stefana Wyszyńskiego – była próbowana jak złoto w ogniu przy naszym pierwszym spotkaniu, drugie spotkanie potwierdziło dalsze słowa sentencji – tylko mała miłość w ogniu prób kruszeje. Wielka miłość oczyszcza się i rozpala. Przypominałam sobie, że zawsze byłam wolna, wyborów dokonywałam sama, dzięki czemu uczyłam się samodzielności i odpowiedzialności. Patrzyłam na śpiącą matkę z miłością, przypomniałam sobie, że gdy zachorowałam (miałam 10 lat) i lekarz postawił diagnozę: „nerki, nie warto leczyć i tak umrze”, matka nie żałowała pieniędzy, zapłaciła za miesięczny pobyt w szpitalu, odwiedzała mnie, tą decyzją uratowała mi życie. Po ukończeniu szkoły podstawowej (nie zdałam egzaminu do liceum pedagogicznego), postanowiłam rozpocząć naukę w szkole fryzjerskiej – matka znalazła pieniądze i zapłaciła za przyjęcie mnie na praktykę do zakładu fryzjerskiego. Po dwóch latach zrezygnowałam ze szkoły. Postanowiłam rozpocząć naukę na kursie pisania na maszynie – matka ponownie opłaciła roczny kurs. Przecież te moje ciągłe zmiany zainteresowań zmęczyłyby każdego rodzica. Okres mojego dzieciństwa, krępowany w mojej podświadomości, został uwolniony i wróciła miłość do matki, uwolniłam się od więzów męczących mnie przez lata. Tam, gdzie panuje miłość, jest światło i nieustający dzień (ks. Tadeusz Olszański). Tam gdzie jest wielka miłość, tam zawsze zdarzają się cuda (Willa Cather). Dzięki odzyskanej miłości do matki przeszłość i teraźniejszość oceniam pozytywnie, uważam, że czuwał nade mną Anioł Stróż. Nowe, jasne promienie przeszłości sprawiły, że przyszłość nabrała blasku. Wspominając, uświadomiłam sobie, że na swojej drodze spotkałam wspaniałych ludzi, którym pragnę podziękować w dalszej części tekstu – to właśnie dzięki TYM OSOBOM udało mi się pokonać chwile słabości i brak wiary we własne siły.
Przygotowałam pokój – wypożyczyłam łóżko szpitalne i wózek inwalidzki, mąż podłączył telewizor (mama chętnie ogląda filmy przyrodnicze). Dzień rozpoczynam o godz. 5,3o gotuję zupę mleczną i przygotowuję picie – gdy zupa stygnie, przebieram, następnie rozmawiając karmię matkę i wychodzę do pracy. Po pracy, wchodząc do domu, witam się z matką, mówiąc, że wróciłam i że zaraz przyjdę do niej tylko się przebiorę. Uśmiecha się i mówi „dobrze, tylko przyjdź”. Pół godziny poświęcam dla siebie – siadam i odpoczywam. Potem wykonuję zabiegi higieniczne i wspólnie z mężem przenosimy ją na wózek inwalidzki i przewozimy do pokoju, ja w tym czasie przygotowuję obiad, matka nie odrywa wzroku ode mnie (może nie do końca ode mnie – cieszy ją widok poruszającej się osoby). Zadaje mi pytania, których do końca nie rozumiem, ale koniecznie muszę odpowiedzieć – najważniejsze, że popatrzę na nią i odpowiem, zwróciłam na nią uwagę. Podaję obiad, tzn. rozmawiając karmię – nieważne o czym mówię, ważny jest kontakt, rozmowa sprawia, że chętnie je. Jeżeli jest ładna pogoda, po obiedzie spędza czas na balkonie obserwując bawiące się w piaskownicy dzieci, na widok których się uśmiecha. Ja w tym czasie oglądam telewizję, czytam lub sprzątam, co jakiś czas podając matce picie. Około godziny 18,oo-19,oo jest przewożona do łóżka, czasami domaga się wcześniejszego położenia. Około godz. 21,oo następują ponowne zabiegi higieniczne i oklepywanie pleców.
Problemem było zanieczyszczanie się i znalezienie sposobu na zajęcie rąk (szczególnie lewej). Początkowo zastosowałam kolorowanki, które były zbyt męczące (częściowy niedowład prawej ręki). Kłębek wełny, który mogła rozpuścić, a później zwijać zdał lepiej egzamin, chociaż nie do końca. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, pokazywać zabrudzoną pościel i ręce – przyrzekała, że nie będzie tak robić, za chwilę zapominała.
Po dwóch miesiącach na prawej nodze zaczęły pojawiać się, początkowo zaczerwienione, później granatowe plamy, pomimo masażu i okładów wystąpił proces gnilny. Postanowiłam oddać ją do szpitala, pomimo prób (wdrażana była reforma służby zdrowia) nie było miejsca – przez dwa tygodnie walczyłam ze śmiercią, wyciekająca ropa, której fetor rozprzestrzeniał się po mieszkaniu wyzwalał we mnie różne nastroje – poddawanie się, a jednocześnie bunt – dlaczego ma umrzeć w ten sposób, nie mogłabym żyć w mieszkaniu, w którym matka zmarła z powodu postępującego procesu gnilnego. W ostatnim momencie przyjęto ją do szpitala i jeszcze w tym samym dniu poddano amputacji nogi.
Zabieg przebiegł dobrze, w godzinach wieczornych odzyskała przytomność, smutnymi oczami popatrzyła na mnie i przytulając się powiedziała „jesteś”. Noga po zabiegu goiła się dobrze. Tym razem odwiedzałam matkę dwa razy dziennie (rano przed pracą i po południu po pracy), podając lekarstwa, których nie chciała przyjmować od personelu pielęgniarskiego, nie chciała również od nikogo przyjmować pożywienia. Po zdjęciu drenów i diagnozie, że od strony chirurgicznej jej stan jest dobry, po tygodniu wypisano ją do domu ze szwami.
W domu poczuła się o wiele lepiej niż w szpitalu. Po tygodniu pielęgniarka środowiskowa zdjęła szwy, rana zagoiła się bez komplikacji. Przy zabiegach higienicznych starałam się, aby nie odczuła, że zauważam brak nogi, jestem czuła i jednocześnie energiczna, gdy z mężem przenosimy ją na wózek inwalidzki ubieram w dresy zawiązując nogawkę, moja czułość i zdecydowanie przy ubieraniu sprawiają, że matka czuje się dobrze i bezpiecznie. Ponieważ w szpitalu stwierdzono zaawansowaną cukrzycę – przepisano jej dietę i całą gamę lekarstw, próbowałam przestrzegać zaleceń lekarza, tymczasem matka nie chciała przyjmować lekarstw i zalecanego pożywienia, wiedziałam, że jeżeli nie będzie jadła dłużej, zaniknie łaknienie. Wczuwając się w jej obecną sytuację doszłam do wniosku, że ja także wolałabym jeść to co lubię – zmieniłam dotychczasowy jadłospis – śniadanie: zupa mleczna dobrze posłodzona (bez cukru nie zje) i herbata; obiad: (początkowo gotowałam zupy, przecierając wszystko przez sitko, nie zawsze udało mi się ugotować tak, żeby jej smakowało, wypluwała, nie chciała jeść, stawałam się nerwowa, ponieważ przygotowanie posiłku wymagało dużo pracy, a w efekcie go wyrzucałam) szynka wieprzowa gotowana (mielę przez maszynkę) do tego dodaję „gerberki” (pół słoika np. jagnięcia z warzywami) do tego dodaję bułkę, wszystko rozpuszczając również „gerberkiem” (rosół z kurczaka) podgrzewam, herbata lub „Kubuś” do popicia. Duży asortyment „gerberków” pozwala urozmaicać obiad. Po jakimś czasie dostaje banana lub pączki (z serem, jej ulubione). Zjada z apetytem.
Wrócił problem zanieczyszczania, wiedziałam, że wynika to z braku zajęcia dla rąk – po długich poszukiwaniach i rozmowach w sklepach medycznych, w których nie uzyskałam pomocy, zdecydowałam się na zakup lalki (posiadającej ubranko, które można zdejmować). W pierwszym momencie oburzyła się stwierdzając, że nie jest dzieckiem tylko człowiekiem. Posadziłam lalkę na regale, od strony prawej ręki (częściowo niesprawnej), tak aby mogła ją widzieć – przewidując, że zaciekawienie sprawi, że po nią sięgnie. Tak też się stało. Obserwując jej próby podnoszenia i prostowania prawej ręki, wychodząc do pracy lalkę kładłam z jej prawej strony, za każdym razem poradziła sobie sama i wzięła lalkę (gdy jestem w pracy zostaje pod opieką męża). Prawa ręka wróciła do pełnej sprawności – sięga po lalkę, rozbiera ją, ubiera, rozmawia z nią, troszczy się o nią, gdy przewozimy z mężem matkę do pokoju lalka zawsze jest z nią, jeżeli nie chce jeść mówię, że on (lalka-chłopczyk) już zjadł – chętnie zjada. Matka jest przykładem, że nawet w późnym wieku można podjąć próbę wykorzystania zjawiska antycypacji osiągając pozytywny efekt. Odzyskana sprawność w prawej ręce pozwala jej przemieścić się z jednej strony łóżka na drugą. Proces inwolucji motorycznej jest jednak nieuchronny. Myślę, że należy podjąć próbę wykorzystania drzemiącej w człowieku chęci aktywności ruchowej, nawet w wąskim zakresie, która warta jest wysiłku i godna troski człowieka. Wiekowi starczemu towarzyszy w końcu nieodwracalna, stopniowo postępująca redukcja liczby czynnych komórek w najważniejszych organach, a między innymi w mózgu i mięśniach . Redukcji komórek w mózgu nie jestem w stanie zahamować, mogę jedynie podjąć próbę opóźnienia tego procesu, dlatego też przypominam matce piosenki z jej młodości – przypomina sobie słowa i śpiewa (doskonale pamięta „Wołgę”), lalka natomiast przywróciła matce sprawność ręki i wiarę w jej własne siły, sens życia i zadowolenie. Jednocześnie zniknął problem zanieczyszczania.
Na przełomie stycznia i lutego 2002 r. w nocy zaczęła zwracać, wystąpiła wysoka gorączka. Wezwałam pogotowie, lekarz stwierdził grypę i chcieli ją zabrać do szpitala, pamiętając poprzednie pobyty matki w szpitalu nie zgodziłam się. Podpisałam brak zgody, lekarz uprzedził mnie, że w tym wieku nie mogę liczyć na wyzdrowienie, obowiązki w pracy w tym okresie nie pozwalały także na zwolnienie lekarskie lub urlop. Wiara w chęć życia matki i moje siły sprawiła, że wyzdrowiała. Pomimo 40-stopniowej gorączki była przenoszona na wózek inwalidzki, gorączkę „zbijałam” czopkami, stosowałam zimne okłady na ręce, przebierałam mokre koszulki, gdy leżała w łóżku pod plecy podkładałam zwinięte w rolkę ręczniki, oklepywałam plecy dwa razy dziennie (rano i wieczorem), często podawałam picie. Gdy byłam w pracy, mąż zastępował mnie we wszystkim, telefonicznie udzielałam porad. Ponieważ matka tęskniła za mną, na szafach zawiesiłam swoje fotografie. Do dziś moje fotografie zastępują moją nieobecność w domu. Wywiązałam się z obowiązków służbowych i… pokonałyśmy wspólnie z matką grypę.
Za rok ponownie zachorowała, lekarz z pogotowia stwierdził zapalenie płuc. Ponownie nie zgodziłam się na przewiezienie do szpitala, tym razem lekarz nie potrafił ukryć zdziwienia, zapytał, czy zdaję sobie sprawę z tego, że umrze. Poprosiłam o przepisanie antybiotyku w płynie, diagnoza lekarza sprawiła jednak, że nie zasnęłam do rana przygotowując się ponownie na śmierć. Przy zapaleniu płuc postępowałam podobnie jak przy grypie podając dodatkowo antybiotyk. Po dwóch tygodniach matka wyzdrowiała.
W tekście nie wspomniałam o podawanych lekarstwach, ponieważ ich nie podaję. Na podstawie doświadczeń i wypracowanych metod postępowania z matką stwierdzam, że najlepszym lekarstwem (w tym indywidualnym przypadku) jest CTM – cierpliwość, troskliwość i miłość.
CTM jako podstawowa metoda w opiece nad matką wpłynęła korzystnie również na mnie. We wstępie pracy opisałam wewnętrzne dylematy, które powodowały moje wątpliwości dotyczące podjęcia się opieki nad matką. Napisałam – dała mi tylko życie, dzisiaj wiem, że dała mi aż życie – to dzięki niej potrafiłam wykorzystać je dobrze, i myślę, że również dzięki matce mogę osiągnąć jeszcze więcej. Kiedy byłam dzieckiem, matka opowiadała mi jak się urodziłam – podobno nie dawałam znaku życia, poród odbywał się w domu, kobieta odbierająca poród zapytała matkę, czy chce, żeby dziecko żyło, odpowiedziała, że skoro się urodziło niech żyje – bieda, utrzymanie kolejnego dziecka powodowały te wątpliwości, wiedziała, że w tamtych czasach nikt by jej nie oceniał, nie miałby do niej pretensji, a jednak podjęła, jak się dzisiaj okazało, dobrą decyzję. Jestem jej odbiciem – myślę, że właśnie dlatego nie mogłyśmy wcześniej nawiązać serdecznych stosunków. Matka, oddając się pod moją opiekę w najtrudniejszym dla niej okresie (rezygnując ze wszystkiego co osiągnęła), udowodniła, że zawsze we mnie wierzyła – warto było pokonać drogę, którą dał mi los – pełną zakrętów i doświadczeń życiowych.
Właśnie ta wiara pomaga mi pokonywać trudne sytuacje rodzinne, zawodowe, a także choroby matki. Minęło 10 lat sprawowania opieki nad matką, moja rodzina poszerzyła się o wnuki – rodzina czteropokoleniowa, mam dwie mamy i ojca – uroczystości rodzinne nie mogą odbyć się bez przybranych rodziców.
Czytam „Biblię Tysiąclecia”; „Modlitwy i rozważania na każdy dzień roku” Jana Pawła II, w moim życiu słowa Jana Pawła II odgrywają bardzo ważną rolę, dodają skrzydeł. 27 lipca 2004 r. na ręce Jana Pawła II złożyłam podziękowanie osobom dla mnie ważnym. 13 sierpnia 2004 r. otrzymałam z Watykanu potwierdzenie przyjęcia listu i przyrzeczenie o pamięci w modlitwie Ojca Świętego w mojej intencji. Dzisiaj żałuję, że zrobiłam to tak późno, jest mi przykro, że nie zdążyłam osobiście podziękować Ojcu Świętemu. Poniżej zamieszczam treść listu przesłanego do Ojca Świętego.
***
Ojcze Święty, mam 53 lata, opiekuję się 97-letnią matką, ponieważ dom rodzinny opuściłam w wieku 17 lat z powodu odczuwanego braku miłości matki, lata życia bez miłości matczynej nie pozwalały mi właściwie siebie ocenić. Przez te lata doniosłą rolę w moim życiu odegrały osoby znaczące, którym jestem i będę do ostatnich swoich dni wdzięczna, dzięki tym osobom zrozumiałam, że człowiek nie zawsze otrzymuje to, na co zasługuje, lecz to, co dla niego najlepsze.
Ojcze Święty, przez długie lata byłam przekonana, że los mnie skrzywdził, czułam żal do rodziców, rodzeństwa, wyjechałam z domu rodzinnego. Chciałam zbudować swój własny dom. Wyszłam za mąż, bardzo chciałam, aby moja rodzina była przepełniona miłością. Niestety, ponownie mi się nie udało. Myślałam, że coś jest we mnie takiego, że nie można mnie kochać. Małżeństwo się rozpadło, zostałam z młodszym synem, miłość do dziecka mnie uratowała. Syn nadał sens mojemu życiu.
Aby oddać szacunek osobom znaczącym, etapy życia podzieliłam na okresy.
Dzieciństwo, wiek wczesnoszkolny, młodzieńczy
Ksiądz Proboszcz (Parafia Rzymsko-Katolicka P.W. Wniebowzięcia N.M.P., Bagno 31 – przełom lat 50. i 60.) był pierwszą osobą, którą nie raził mój „żywy” temperament, potrafił mnie słuchać, pozwalał przeczytane opowieści biblijne opowiadać po swojemu, umiejętnie mną kierując. Dzięki Niemu nauczyłam się odróżniać dobro od zła.
Hrabia, starszy Pan mieszkający w Osoli. Jemu w dużym stopniu zawdzięczam niezwykłą wyobraźnię, będąc dzieckiem sprzedawałam jajka. Pozwalał mi siadać w wygodnym fotelu i opowiadał swoje życie. Ja, razem z Nim, byłam w tych wszystkich miejscach, o których opowiadał. Pożyczał do przeczytania książki.
Młodość (małżeństwo, szkoła średnia, praca)
W wieku 19 lat wyszłam za mąż, zamieszkałam we Wrocławiu, rozpoczęłam naukę w szkole średniej.
Polonista (IV LO). Będąc w szkole podstawowej pisywałam wierszyki do „Nowej Wsi”, ponieważ Redakcja nie odpisała mi, nauczyciele w szkole podstawowej również nie zwrócili na to uwagi (z j.polskiego oceniano mnie na dostateczny), nie znałam swoich możliwości. Dopiero szkoła średnia i Polonista, który (według mnie) oceniał moje zdolności pisarskie zbyt wysoko, sprawił, że uwierzyłam w siebie. Kierował mnie na studia polonistyczne, w dalszym ciągu jednak nie wierzyłam w siebie tak jak On. Złożyłam dokumenty na studia zaoczne, ale na filologię rosyjską.
Przez Biuro Pośrednictwa podjęłam pracę w sporcie (przełom lat 70. i 80.). Miałam szczęście, trafiłam na przełożonego, który wysoko cenił pracowitość. W trakcie Jego prezesury poznałam charakter pracy wszystkich komórek organizacyjnych i okręgowych związków. Za wszystkie dodatkowe, nowe obowiązki służbowe otrzymywałam gratyfikacje pieniężne i wyróżnienia. Dzięki Niemu byłam ceniona w Urzędzie Wojewódzkim i ówczesnym Komitecie PZPR (nigdy nie należałam i nie należę do żadnego związku). Nauczyłam się odpowiedzialności, rzetelności i organizacji pracy. Przerwałam studia na filologii rosyjskiej, zdałam egzamin i dostałam się na studia zaoczne w Akademii Wychowania Fizycznego, które również przerwałam ze względu na sprawy rodzinne. Dzisiaj, tuż przed emeryturą, coraz częściej wspominam swojego pierwszego szefa – myślę, że z tego okresu będzie najkorzystniejszy dla mnie przelicznik emerytury.
Rozwód, brak kontaktu ze starszym synem – najgorszy okres w moim życiu. Zostałam z młodszym synem bez alimentów – nie starałam się o nie, uważałam, że to tylko pieniądze, które potrafię sama zarobić. Nie korzystałam także z opieki społecznej, tak bardzo się wstydziłam swojej biedy, ileż razy byłam pod drzwiami ówczesnego Metropolity Wrocławskiego i odchodziłam, jakoś tak się działo, że znalazłam wyjście. Matnia, w której się znalazłam, zaprowadziła mnie do Ojca – przy grobie koiłam swoje żale, właśnie tam podejmowałam decyzje, które z energią wprowadzałam w życie.
Brak odczuwanej miłości rodziców rekompensowali mi Państwo, których poznałam w trakcie pracy w sporcie. Pani Gienia do dzisiaj jest moją drugą mamą, Pan Jan – ojcem. Pani Gienia przynosiła mi śniadania do pracy, byłam zapraszana na Wigilię. Dzisiaj w dalszym ciągu utrzymuję z Nimi kontakt i w razie potrzeby mogę nadal liczyć na ich pomoc.
Metropolita Wrocławski (mój syn przyjmował Bierzmowanie od Księdza Kardynała). Jego spokojny, ciepły kontakt z ludźmi sprawił, że przez następne trudne lata był dla mnie Osobą, do której wybierałam się bardzo często po pomoc, będąc przy Katedrze rezygnowałam, ponieważ moim problemem wówczas były pieniądze, dochodziłam do wniosku, że takich osób jak ja jest bardzo dużo, muszę sobie poradzić sama. Dzisiaj jestem przekonana, że otrzymywałam pomoc w jakiś cudowny sposób, otrzymywałam dodatkową pracę. Jakże często w myślach dziękowałam Księdzu Kardynałowi, że jest moim drogowskazem.
Młodszy syn kończył szkołę podstawową, zdał egzamin do II LO, byłam szczęśliwa. Edukację syna opisałam w „Drodze do akademickiego kształcenia pedagogicznego”. Za porozumieniem stron zmieniłam pracę. Do dziś pracuję w Akademii Wychowania Fizycznego we Wrocławiu.
Wiek dojrzały
Akademia Wychowania Fizycznego, przez rok prowadziłam sekretariat Dyrektora Administracyjnego, przez następne 10 lat sekretariat Zakładu Pedagogiki, Psychologii i Teorii Wychowania.
Moim przełożonym był Profesor, który cenił ludzi wykształconych z wysokimi kompetencjami, także na stanowiskach administracyjnych. Aby sprostać wymaganiom Profesora, podjęłam studia na Uniwersytecie Wrocławskim w Instytucie Pedagogiki, które ukończyłam z bardzo dobrym wynikiem.
Pracując w AWF poznałam wspaniałych ludzi, którzy wysoko oceniali moje umiejętności organizacyjno-administracyjne, a dzisiaj w każdej chwili mogę liczyć na ich pomoc merytoryczną związaną z pisaniem pracy doktorskiej.
Pani Profesor – Akademia Medyczna we Wrocławiu. Panią Profesor poznałam w trakcie pracy w Katedrze Pedagogiki i Psychologii. Początkowo nasze kontakty były związane z przepisywaniem Pani Profesor tekstów. Do każdej pracy podchodziłam solidnie, wykonywałam ją dokładnie i terminowo.
Syn ukończył studia i założył własną rodzinę. Wyszłam po raz drugi za mąż. Powódź zabrała nam dorobek – mąż posiadał swoją firmę. Nie byliśmy ubezpieczeni. Mąż został bez pracy. W chwilach zmęczenia (studia, praca zawodowa, wieczorami i nocami pisanie przy komputerze) mówiłam do męża i syna, że jeżeli nie wrócę do domu, to jestem gdzieś w Afryce i opiekuję się starszymi ludźmi, nareszcie nie będą mnie interesować pieniądze na utrzymanie rodziny. Los dał mi tę szansę… wzięłam do swojego mieszkania schorowaną matkę. Mąż zachorował na padaczkę.
Po ukończeniu studiów (myśląc o swojej emeryturze) zmieniłam pracę wewnątrz Uczelni. Początkowo pracowałam w dziekanacie, po roku podjęłam pracę w Dziale Dydaktyki (w tym dziale pracuję do chwili obecnej).
Umiejętności zdobyte w trakcie pracy w sporcie oraz Katedrze Pedagogiki i Psychologii bardzo mi się przydały na nowym stanowisku. Trafiłam na przełożonego bardzo wymagającego, nie każdy mógł sprostać jego wymaganiom. Mnie jednak za pracę bardzo cenił. Jemu zawdzięczam obecne stanowisko i co najważniejsze po zmianie władz mogłam zawsze liczyć na pomoc ze strony Profesora. Po prawie 8 latach pracy w tym dziale nadal otrzymuję wsparcie ze strony Profesora w rozwiązywaniu trudnych problemów zawodowych.
Przez ten okres utrzymywałam kontakt z Panią Profesor z AM dzieliłam się swoimi problemami, zawsze miała dla mnie czas, mogłam wieczorem zadzwonić i porozmawiać. Nigdy nie prosiłam nikogo o pomoc materialną, potrzebna mi była rozmowa, akceptacja. Byłam w trudnym okresie, czułam, że idę w stronę chorej matki i męża, wiedziałam, że nie mogę sobie na to pozwolić, nie mogę się rozchorować, muszę coś zrobić. Właśnie Pani Profesor wyciągnęła mnie z tego stanu, zaproponowała napisanie tekstu i wygłoszenie go podczas konferencji naukowej „Nauka i Religia”. Konferencję otwierał Jego Eminencja Ksiądz Kardynał, to było cudowne lekarstwo na skołatane serce. Ponieważ jak zwykle nie bardzo w siebie wierzyłam – poza tym pisałam w formie autobiografii (forma rzadko spotykana w polskiej nauce), książka „Alternatywne nurty we współczesnej pedagogice” dodała mi odwagi, wysłałam tekst do Autora. Otrzymałam potwierdzenie i pozbyłam się wątpliwości związanych z formą prezentowanych opracowań. Tekst cieszył się dużym zainteresowaniem, spotkałam wolontariuszy pracujących w hospicjach, osoby, które z różnych powodów oddały swoich rodziców do domów opieki. Nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak potrzebne są innym teksty pisane w formie biografii.
Prowadząc Dział Dydaktyki jednocześnie zastępowałam sekretarkę w Rektoracie. Ówczesny Rektor obserwując mnie w pracy – szybkość, rzetelność, odpowiedzialność nie szczędził pochwał słownych i nagród pieniężnych. Był pierwszy recenzentem moich następnych artykułów. Udział w pierwszych konferencjach opłacałam sama, kolejne wyjazdy były finansowane przez Uczelnię. Rektor (lekarz anestezjolog) udzielał mi porad w opiece nad matką, podpowiadał sposoby dbania o skórę, uniknięcia odleżyn. Uczelnia zbliżała się do kolejnych wyborów, zmęczenie obowiązkami domowymi oraz zawodowymi sprawiło, że wpadłam w głęboką depresję („Indywidualne sposoby walki z depresją”).
Złe diagnozy (wylew, stwardnienie rozsiane) sprawdzane i potwierdzane przez kolejnych lekarzy nasilały napięcie lękowe i w efekcie doprowadziły do depresji. Postanowiłam poszukać pomocy u Ojców Bonifratrów. Zioła, nalewki na nerwy pomogły, dzisiaj myślę, że to Osoba Ojca Grande mi pomogła, Jego słowa, że niezależnie od przepisanych ziół i nalewek ode mnie zależy poprawa mojego stanu równowagi. Wzięłam się w garść. Po roku walki ze sobą udało mi się. Najważniejsze, że w tym trudnym okresie nie zapomniałam o rodzinie. Przede mną było jeszcze jedno wyzwanie, z którym musiałam sobie poradzić.
Przez te lata utrzymywałam kontakt ze starszym synem, który mieszkał z moim pierwszym mężem i jego nową rodziną (ten okres opisałam w „Między wolnością a przymusem”), dlaczego opisałam? Dla samej siebie, chcąc pokonać i zaakceptować wypierane z pamięci lata małżeństwa. Ten tekst przesłałam Ojcu Świętemu w celu zrozumienia mnie i mojego pokręconego życia, po napisaniu stwierdziłam, że nie mogę go opublikować, nie mogę ze względu na dzieci zrodzone w nowym związku mojego pierwszego męża. Po napisaniu, przejściu jeszcze raz (na papierze) przez ten okres, zniknął strach przed spotkaniem z nim przy okazji uroczystości rodzinnych.
Ponieważ w moich trudnych chwilach spotkałam tylu życzliwych mi ludzi, starałam się dać innym to, co sama uzyskałam. Pracując w sporcie pomagałam zawodnikom, w AWF służę studentom. Na mojej drodze pojawiła się młoda dziewczyna z dzieckiem. I tym razem chciałam pomóc. Zastanawiałam się, jak jej pomóc (wiedziałam, że pieniądze otrzymywane od czasu do czasu ode mnie nie są dobrym wyjściem), myślałam o tym, co pozwoliłoby mi zapomnieć i stworzyć dziecku normalne warunki, gdybym znalazła się w jej sytuacji. Pod wpływem oglądanego odcinka „Plebanii” o dziewczynie pracującej w agencji towarzyskiej, który przypominał sytuację poznanej dziewczyny, moje myśli skierowałam w stronę Księdza Kardynała, pomyślałam, że praca w hospicjum pozwoli jej wrócić na prostą drogę. Ponieważ miałam przygotowaną teczkę z opublikowanymi tekstami, wzięłam ją ze sobą (do dziś nie wiem, dlaczego tak zrobiłam). Tym razem nie odeszłam, czekałam cierpliwie. Do Jego Eminencji przyszło dużo ludzi, wszyscy odświętnie ubrani z kwiatami… a ja… no cóż byłam pierwsza, weszłam. Ujrzałam dobrą i spokojną twarz Jego Eminencji, gdy zapytał mnie: w czym może mi pomóc, nie potrafiłam powiedzieć. Mówiłam o chęci napisania pracy doktorskiej, o tym, że bez jego pomocy mi się to nie uda, jestem zatrudniona na etacie administracyjnym, chcę pisać o ludziach starszych, o mojej mamie. Ojcze Święty otrzymałam „bilet” od Jego Eminencji. Wyszłam i uwierzyłam, że mogę to zrobić. Napotkanej dziewczynie pomogę sama (swoją pomoc opisuję w „Między wolnością a przymusem”). Ale jednocześnie byłam zła na siebie za brak odwagi. Bardzo długo mnie to męczyło. Telewizja i radio podawały informacje o urodzinach Jego Eminencji. Pomyślałam, że to dobra okazja na życzenia i opisanie celu mojej wizyty. Napisałam, otrzymałam odpowiedź i błogosławieństwo „we wszystkich dobrych i szlachetnych zamiarach”. Dziękuję, Księże Kardynale.
Pani Profesor (AM) – jak pisałam wcześniej zawsze służyła pomocą. Narodziny córki młodszego syna, stan krytyczny, telefon do Pani Profesor. Przyszła do szpitala, pomogła, dziecko żyje, wspaniała mała Marta. W zamian za udzieloną pomoc, zaprosiła mnie na konferencję naukową. Konferencja dotyczyła aktywności ruchowej osób niepełnosprawnych, próbowałam przekonać Panią Profesor, że nie mam doświadczenia w pracy z młodzieżą. Poprosiła o przygotowanie opracowania teoretycznego. Pod kierunkiem Pani Profesor przygotowałam tekst, który ukazał się w materiałach pokonferencyjnych. Ten tekst zawsze będzie mi przypominał walkę o życie wnuczki i Panią Profesor, cudownego człowieka. Dziękuję, Pani Profesor.
Akceptacja Jego Eminencji, miłość mojej matki dodały mi sił, energii, wiary i nadały sens mojemu życiu. Postanowiłam poszukać promotora mojej pracy doktorskiej. Zapytałam Pana Profesora, socjologa w Uniwersytecie Wrocławskim, wyraził zgodę. Napisałam pismo do obecnego Rektora AWF o sfinansowanie przewodu – Uczelnia sfinansuje mi 50% kosztów, a mój Promotor zrezygnował ze swego honorarium. Ojcze Święty, nigdy o tym nie marzyłam, otworzyłam przewód doktorski w Uniwersytecie Wrocławskim (Instytut Pedagogiki). Wierzę w znaki – przewód otwierałam 26 maja (dzień matki), czy to może być przypadek!? Miesiąc po mnie (w czerwcu) mój młodszy syn także otworzył przewód. Jestem szczęśliwa.
Reforma służby zdrowia – mojemu mężowi zabrano rentę. W tym czasie zaproponowano mi dodatkową pracę, Ojcze Święty, jak mam nie wierzyć w coś nadzwyczajnego, co prawda pracuję od poniedziałku do soboty, ale mam środki do utrzymania rodziny.
U schyłku aktywności zawodowej pracuję w takim samym wymiarze czasu pracy, jak ją rozpoczynałam w sporcie. Dziękuję Opatrzności, że zostałam obdarzona niezwykłą siła przetrwania.
Dziękuję biologicznym i przybranym rodzicom, wszystkim osobom, których spotkałam na swojej drodze życia. Dziękuję, że dane mi było przeżyć właśnie takie życie, przygotowuję się do starości, gdybym to wszystko uzyskała wcześniej, być może nie potrafiłabym docenić. A poza tym cóż byłoby przede mną. Kiedyś marzyłam o wycieczkach, dzisiaj wiem, że aby poznać świat, wcale nie trzeba wyjeżdżać. Moim światem są moje strony rodzinne. Pokonałam długą drogę, aby z przyjemnością wrócić do miejsca, z którego uciekłam. Ojcze Święty rozumiem słowa „Potrzebny jest trud i wysiłek, w którym cały człowiek doznaje radości panowania nad sobą oraz pokonywania przeszkód i oporów” oraz słowa Matki Teresy z Kalkuty „Wielu ludzi umiera z braku chleba, lecz jeszcze więcej z braku miłości”.
Mogę również na własnym przykładzie potwierdzić słowa T. Dołęgi-Mostowicza: „Szczęście póty trwa, póki go człowiek ocenia należycie. A dla człowieka wartość ma tylko to, co ciężko się zdobyło”. I wspaniała sentencja Ojca Świętego: „Miłość i służba nadają sens naszemu życiu i czynią je pięknym, ponieważ wiemy, czemu i komu je poświęcamy”. Dzisiaj wiem, że otrzymałam od życia to, co jest dla mnie najlepsze.
Ojcze Święty życzę dużo zdrowia i energii w dodawaniu wiary i siły ludziom w tych trudnych czasach. Jakże często Osoba i słowa Ojca Świętego dodawały mi sił do walki, szczególnie słowa (nie pamiętam całości), ale w momentach podejmowania trudnych decyzji je słyszę: Nie lękajcie się…
Celem mojego listu jest oddanie szacunku osobom znaczącym w moim życiu oraz złożenie na ręce Ojca Świętego (w formie opublikowanych tekstów) jednostkowego życia człowieka, na którego drodze co jakiś czas pojawiały się ostre zakręty. Być może moje życie pomoże innym znajdującym się w podobnej sytuacji i podpowie dokonanie odpowiedniego wyboru: „Gdy stajecie na skrzyżowaniu dróg, zastanówcie się zawsze nad słusznością każdego waszego wyboru”, lub/i doda wiary w siebie.
***
Myśl autobiograficzna, jak pisze D. Demetrio , to również stan ducha, osobliwy i dość rzadki (uważany niekiedy za swoisty rodzaj łaski). Moment narodzin potrzeby opowiadania o życiu nie odnosi się jedynie do procesów myślowych, to znacznie bardziej złożone zjawisko. Myśl autobiograficzna dotyczy niekiedy bolesnych przeżyć, popełnionych błędów, niewykorzystanych okazji i rozczarowań, z którymi człowiek musi się pogodzić, zatem uznać ją można za swoistą formę sojuszu i zawieszenia broni w konfrontacji z przeszłością. Chodzi oto – jak w przypadku zaprezentowanej autobiografii – aby wyrobić w sobie pozytywny stosunek do przeżytych doświadczeń, gdyż życie jest w istocie jedynym i trwałym ukochaniem danym człowiekowi przez los.
Piśmiennictwo
Demetrio D., Autobiografia. Terapeutyczny wymiar pisania o sobie. Impuls, Kraków 2000.
Nowicka-Kozioł M., Poczucie odpowiedzialności jako aspekt podmiotowy. Wydawnictwo Akademickie Żak, Warszawa 2000.
Smolińska-Mlak J., Droga do poznania siebie – doświadczenia własne. Adv.Clin.Exp.Med., 2001, 10, 2, Suppl. 1, 115-118.
Smolińska-Mlak J., Droga do akademickiego kształcenia pedagogicznego. Rocznik Edukacji Alternatywnej 2001, 1 (01).
Smoliński A., Smolińska-Mlak J., Indywidualne sposoby walki z depresją, [w:] J. Kojkoł, P.J. Przybysz (red.) Edukacja wobec integracji europejskiej. Akademia Marynarki Wojennej, Gdynia 2004.
Straś-Romanowska M., Kubiś F., Poczucie odpowiedzialności osób z upośledzeniem umysłowym w stopniu lekkim jako jeden z czynników warunkujących jakość życia, [w:] Jakość życia dzieci i młodzieży niepełnosprawnej w Polsce i w krajach Unii Europejskiej. Polskie Towarzystwo Walki z Kalectwem, Wrocław 2004.
Zając L., Psychologiczna sytuacja człowieka starszego oraz jej determinanty, [w:] K. Obuchowski (red.) Starość i osobowość. Akademia Bydgoska, Bydgoszcz 2002.