Strona 1 z 1

Droga do poznania siebie

: pn 20 lis 2006 17:23
autor: Janina
Antypedagogika prowokuje, drażni, denerwuje radykalnością niektórych swoich tez. Spojrzenie jej przedstawicieli na człowieka (szczególnie na dziecko) i stosunki międzyludzkie w przestrzeni edukacyjnej wyznaczają negatywne, całkowicie przeciwstawne do obowiązujących w pedagogice odpowiedzi na takie pytania jak:
– czy człowiek musi być wychowywany?
– czy rzeczywiście można wychować drugą osobę?
– czy tworzone z takim wysiłkiem i uporem specjalne instytucje kształcenia kadr pedagogicznych służą w istocie osiąganiu coraz lepszych sprawności i efektywności oddziaływań wychowawczych?
– dlaczego wychowujemy dzieci i młodzież, a często także dorosłych wbrew ich woli, potrzebom i oczekiwaniom?
– jak się mają te pedagogiczne intencje i oddziaływania do prawa każdej istoty ludzkiej do samostanowienia i do bycia indywidualnością?
– jak to się dzieje, że społeczeństwo zmierzające do demokracji bądź mieniące się demokratycznymi nie dostrzegają w pedagogice źródła tyranii, przemocy strukturalnej i symbolicznej, inhibitora zmian warunkujących rozwój prawdziwej demokracji? (T. Szkudlarek, B. Śliwerski 1992).
W słowie „wychowanie” leży wyobrażenie określonych celów, które ma osiągnąć wychowanek – a zatem także ograniczona jego możliwość rozwoju. Uczciwa rezygnacja z wszelkiej manipulacji i z owych wyobrażeń celów nie oznacza jednak, iż dziecko pozostawia się samo sobie. Dziecko bowiem potrzebuje psychicznego i fizycznego towarzystwa dorosłego w bardzo wysokim stopniu (T. Szkudlarek, B. Śliwerski 1992).
Praca oparta jest na doświadczeniach własnych, w której podjęłam próbę odpowiedzi na postawione wyżej pytania szczególny nacisk kładąc na: czy człowiek musi być wychowywany? oraz dlaczego tak późno dostrzegłam w relacji rodzice – ja pozytywne cechy?
Od momentu obronienia pracy magisterskiej w Instytucie Pedagogiki UW i spotkania się z literaturą dotyczącą antypedagogiki oraz ukończenia studiów syna zakiełkowała myśl podzielenia się z innymi doświadczeniami oraz sposobami kierowania dzieckiem. Chciałam przedstawić jak ważną rolę odgrywa potrzeba miłości w rozwoju młodego człowieka. Lecz los skierował mnie w zupełnie inną stronę – zaopiekowałam się 90-letnią matką. Nowa sytuacja i decyzja, którą podjęłam nie zastanawiając się ani chwili zaczęła mnie zastanawiać dlaczego?
Wychowałam się na wsi w biednej rodzinie. Byłam najmłodszym, trzecim, nieoczekiwanym (matka miała wówczas 42 lata) dzieckiem, oczekującym miłości i akceptacji, za przykład biorąc dzieci posiadające troskliwych i kochających rodziców – rodziców wychowujących swoje dzieci. Jednocześnie byłam dzieckiem charakteryzującym się niezwykle żywym temperamentem. Rodzeństwo było moim przeciwieństwem. Walczyłam o miłość matki prześcigając się w wykonywaniu różnych prac domowych, nie otrzymując w zamian uścisku, uśmiechu. W szkole podstawowej starałam się uzyskiwać jak najlepsze wyniki, lecz nauczyciele nie dali mi szansy. Być może było to spowodowane moim niskim statusem społecznym lub też na moich ocenach zaważyło inne od pozostałych zachowanie. Uważałam siebie za dziecko zdolne – wierszy na pamięć uczyłam się na przerwach (lecz o tym wiedziały tylko koleżanki), inaczej niż pani wymagała je interpretowałam tzn. tak jak czułam, za co otrzymywałam oceny negatywne. Dużo czytałam – przeczytałam wszystkie książki w bibliotece (oczywiście te, które mnie interesowały). Luki posiadałam jedynie z matematyki, ponieważ ten przedmiot wymaga systematyczności. Jedynie na lekcjach religii, prowadzonych przez księdza, który naprawdę kochał wszystkie dzieci nie czułam się inna. Szkołę podstawową ukończyłam w większości z ocenami dostatecznymi. Chciałam zdawać do Liceum Pedagogicznego, lecz grono pedagogiczne stwierdziło, że moja dalsza edukacja powinna odbywać się w szkole zawodowej. Podjęłam decyzję, że spróbuję, niestety, pierwszy etap egzaminu rozpoczynał się od śpiewu – nie zdałam. W pewnym sensie pogodziłam się z decyzją nauczycieli – rozpoczęłam naukę w szkole zawodowej – fryzjerskiej, której nie ukończyłam. Potem była następna zawodowa, także nieukończona. W końcu ukończyłam kurs pisania na maszynie, to był strzał w „dziesiątkę”, który do dzisiaj jest moim atutem w pracy zawodowej, bardzo szybko udoskonaliłam tę umiejętność w pracy przy komputerze.
Artykuł przedstawia moje wewnętrzne rozterki związane z odczuwanym brakiem miłości ze strony matki. Gdy miałam 10 lat ojciec zginął tragicznie. Założyłam „maskę” i nigdy o tym nie mówiłam, stałam się silna, w chwilach niepewności bez mojej kontroli czułam jak prostuję kark i podnoszę głowę do góry. Brak akceptacji ze strony matki spowodował, że podjęłam decyzję opuszczenia domu rodzinnego.
Mając 17 lat podjęłam pracę i rozpoczęłam życie na „własny rachunek”. W wieku 19 lat wyszłam za mąż i zamieszkałam we Wrocławiu, po roku małżeństwa mąż stwierdził, że jego żona powinna posiadać co najmniej średnie wykształcenie. Oczywiście, ja także chciałam – zdałam do wieczorowego liceum (po 7-klasowej szkole podstawowej obowiązywał egzamin). Nareszcie oceniano mnie sprawiedliwie – okazało się, że jestem najlepszą uczennicą w szkole, szczególnie z języka polskiego. Wzrósł mój apetyt na dalszą edukację, zdałam egzamin na filologię rosyjską. Po roku zrezygnowałam, nie widziałam siebie jako nauczycielki tego języka. Dostałam się do Akademii Wychowania Fizycznego szło mi nieźle. Zaczęły się problemy rodzinne, mój mąż stwierdził, że nie chce żony wykształconej. Po 2 latach przerwałam studia. Bardzo kochałam swoją rodzinę, tak bardzo jak w dzieciństwie swoją matkę, po raz drugi doznałam porażki. Mąż brał moją miłość nie dając nic w zamian, po siedmiu latach mnie opuścił.
Zostałam sama, bez rodziny, pieniędzy, na szczęście miałam dach nad głową i dziecko, któremu chciałam zapewnić miłość, bezpieczeństwo i akceptację. Wszystko czego sama nie posiadałam.
Niezależnie od podstawowej pracy podjęłam dorywczo sprzątanie, przepisywanie tekstów na maszynie wszystkie dodatkowe prace wykonywałam w godzinach wieczornych lub wczesnych rannych, aby nie stracić kontaktu z dzieckiem. W poszukiwaniu stabilizacji finansowej i zawodowej wszystkie prace, które wykonywałam starałam się robić dobrze i szybko. Przepisując teksty szybko i starannie doszłam do perfekcji, mogłam zrezygnować ze sprzątania. Osiągnęłam stabilizację. W dalszym ciągu poszukiwałam akceptacji w środowisku zawodowym. Pracowałam za trzech, wszystkie prace zlecone przez przełożonych wykonywałam szybko i dobrze. Nauczyłam się organizacji pracy i podejmowania decyzji, okazało się jednak, że w środowisku zawodowym nie są lubiani tego rodzaju ludzie. Mój syn ukończył studia i dostał się na studia doktoranckie (podobnie jak ja według oceny nauczycieli szkoły podstawowej powinien kontynuować naukę w szkole zawodowej co prawdopodobnie było podyktowane niewiarą w możliwości dziecka pochodzącego z rozbitej rodziny). Obecnie jest na stanowisku asystenta w wyższej uczelni, dodatkowo podjął studia zaoczne w Instytucie Pedagogiki. Wyszłam po raz drugi za mąż.
W tym okresie systematycznie odwiedzałam matkę i grób ojca, nie potrafiłam tego zrozumieć – gdy było mi dobrze lub źle czułam wewnętrzną potrzebę „bycia” z nimi. Po latach stwierdziłam, że to prawie mój obowiązek, jestem odpowiedzialna za podtrzymywanie „więzów krwi”. Pewnego dnia stojąc nad grobem ojca pełna wewnętrznych rozterek, bezsilna, samotna doznałam uczucia, którego nie potrafię zdefiniować – z zakamarków podświadomości wyłoniła się myśl, że to właśnie on, gdyby żył, byłby ze mnie dumny i on dodaje mi sił, to on mną kierował i czuwał. Pogodziłam się z ojcem i właśnie w nim znalazłam oparcie, wróciłam pełna optymizmu i wiary w siebie. W dalszym ciągu czułam żal do matki, który pogłębił się jeszcze bardziej, gdy dowiedziałam się o testamencie, w którym nie było wzmianki o mnie.
Odwiedzałam ją jednak nadal, w miarę starzenia coraz częściej zauważałam w jej oczach potrzebę bycia ze mną. Od mojego rodzeństwa, któremu poświęciła całe swoje życia nie otrzymała szacunku, stała się niepotrzebna, przeszkadzająca, osamotniona. Zauważałam w jej oczach lęk i jakby pytanie „czy może być ze mną”. Przy następnych odwiedzinach zapytała wprost „czy wezmę ją do siebie”. Nagle uświadomiłam sobie, że również ona przez całe życie nie czuła się kochana, dawała całą siebie nie otrzymując w zamian nic. Nie byłam na to przygotowana, ale widząc jej błagalny wzrok jak zwykle nie zastanawiając się podjęłam decyzję i wzięłam ją do siebie.
Pewnego dnia przewraca się i łamię nogę w stawie biodrowym. Zostaje przewieziona do szpitala na oddział ortopedii, po stwierdzeniu „psychozy starczej” i braku jej zgody nie była poddana zabiegowi. Położona została w sali z chorymi ze złamaniami – zdrowymi psychicznie. Swoim zachowaniem zakłócała życie oddziału i spokój innych pacjentów. Nie potrafiła zrozumieć dlaczego musi leżeć, chciała wstać. W celu zapewnienia jej bezpieczeństwa założono barierkę, która wywołała w niej agresję. Krzyczała, zrywała opatrunek z nogi. W nocy występowały stany lękowe, zakłócała spokój innym pacjentom. Próbowano jej podawać leki żeby usnęła – wypluwała. Ze względu na skargi chorych przenoszono ją do innych sal czterokrotnie w ciągu miesięcznego pobytu. Po dwutygodniowym leczeniu-wyciszeniu i wyrażeniu zgody przewieziono ją na salę operacyjną, lecz w trakcie przygotowywania do zabiegu wystąpiły komplikacje – zrezygnowano z przeprowadzenia zabiegu.
W szpitalu odwiedzałam ją codziennie, czekała na mnie. Ożywiała się i pytała kiedy ją zabiorę ze sobą. Karmiłam ją i rozmawiałam. Początkowo podpatrywałam pielęgniarki, które ją myły i przebierały. Bardzo sobie cenię te „lekcje”, później sama to robiłam. Pobyt matki w szpitalu był dla mnie bardzo uciążliwy, pracuję zawodowo, po pracy przyjeżdżałam do domu szybko przygotowywałam obiad i jechałam do szpitala, w którym przebywałam do późnych godzin wieczornych. Po miesięcznym pobycie w szpitalu wróciła do domu.
Przygotowałam pokój, wypożyczyłam łóżko szpitalne i wózek inwalidzki, kupiłam telewizor (chętnie ogląda filmy przyrodnicze). Codziennie o godz. 16,oo jest przenoszona na wózek inwalidzki i przewożona do pokoju, w którym przebywa z rodziną do godzin wieczornych. Wstaję o godz. 5,3o rano przygotowuję śniadanie, wykonuję zabiegi higieniczne, karmię, przygotowuję picie i wychodzę do pracy. Matka zostaje pod opieką męża, który jest na rencie. Po powrocie następuje ponowny zabieg higieniczny, posadzenie na wózek, przewiezienie do pokoju i podanie obiadu. Jeżeli jest ładna pogoda spędza czas na balkonie obserwując bawiące się w piaskownicy dzieci, na widok których się uśmiecha. W przypadku złej aury po zjedzeniu obiadu ogląda telewizję, obserwuje mnie przy codziennych obowiązkach domowych, zadaje pytania, śmieje się. Około godziny 18,oo-19,oo jest przewożona do łóżka, czasami domaga się wcześniejszego położenia. Około godz. 21,oo następują ponowne zabiegi higieniczne i klepanie pleców.
Największym problemem było zanieczyszczanie się i znalezienie sposobu na zajęcie rąk. Początkowo zastosowałam kolorowanki, które były zbyt męczące (częściowy niedowład prawej ręki). Kłębek wełny, który mogła rozpuścić a później zwijać zdał lepiej egzamin, choć nie do końca.
Po dwóch miesiącach na prawej nodze zaczęły pojawiać się, początkowo zaczerwienione, później granatowe plamy, pomimo masażu i okładów wystąpił proces gnilny. Wezwałam pogotowie, natychmiast ją przewieziono do szpitala i jeszcze w tym samym dniu została poddana amputacji nogi. Zabieg przebiegł dobrze, w godzinach wieczornych odzyskała przytomność. Noga po zabiegu goiła się dobrze. Tym razem odwiedzałam matkę dwa razy dziennie, podając lekarstwa, których nie chciała przyjmować od personelu pielęgniarskiego, nie chciała również od nikogo przyjmować pożywienia. Po zdjęciu drenów i diagnozie, że noga goi się dobrze, po tygodniu została wypisana do domu ze szwami, ze względu na zauważalną, szybko postępującą, chorobę szpitalną, ponadto obecność chorej wpływała niekorzystnie na chorych aktywniejszych, demobilizując ich i niejako wciągając w bezczynny tryb życia. Jak zwykle starałam się dobrze wykonywać swoje obowiązki zawodowe. Uważałam, że moje problemy rodzinne nie zwalniają mnie od odpowiedzialności zawodowej, to podejście jak zwykle spowodowało niechęć do mnie koleżanek w pracy. Wstawałam bardzo wcześnie przygotowywałam śniadanie i jechałam do szpitala, karmiłam podawałam leki. Swoją postawą dziwiłam innych pacjentów i personel pielęgniarski, walką ze śmiercią. Diagnoza lekarza prowadzącego – lepiej będzie dla niej jak umrze w domu.
W domu poczuła się o wiele lepiej niż w szpitalu. Po tygodniu pielęgniarka środowiskowa zdjęła szwy. Po długich rozmowach, powtarzaniach, pogodziła się, że nie ma nogi, przyzwyczaiła się w ogóle nie zauważa jej braku. Wygrałam ze śmiercią.
Minęło 1,5 roku od zabiegu amputacji nogi, nie posiada odleżyn, nie cierpi, wręcz odwrotnie – bawi się lalkami, które kupiłam w celu uniknięcia zanieczyszczania, rozmawia z nimi karmi je, rozbiera.
Zniknął smutny wyraz twarzy, częściej się śmieje niż płacze, chce rozmawiać, pomaga (w miarę swej możliwości) przy zabiegach higienicznych i kąpieli w wannie, zniknął upór i skrajny egoizm – troszczy się o mnie, pyta czy zjadłam, przy śniadaniu, które spożywa w dni powszednie w łóżku, przesuwa się robiąc miejsce abym mogła usiąść. Zwraca uwagę na wygląd – zauważa, gdy jestem ładnie ubrana, cieszy się. Wychodząc do pracy żegna mnie słowami „idź z Bogiem i szybko wracaj”, podnosi rękę i macha w geście pożegnania, po powrocie z pracy wita się w podobny sposób. Kocha mnie i tęskni za mną, stałam się jedyną osobą, która podtrzymuje w niej chęć życia. W jej oczach czasami widzę zatroskanie, że to właśnie ja opiekuję się nią i że to ze mną jest jej dobrze. Urodziłam się nieoczekiwanie aby zostawić pozytywny ślad po rodzinie, aby dbać o nią. Nigdy dotąd nie myślałam w ten sposób, dzisiaj przypuszczam, że właśnie dlatego moja matka podjęła decyzję przy porodzie „niech żyje” (to są jej słowa).
Jestem wdzięczna losowi, że dał mi tak trudną i długą drogę do miłości moich rodziców. Teraz wiem, że ją posiadałam. Nie musieli mi jej okazywać, wiedzieli, że „ten czarny diabeł” da sobie radę (tak mnie określali), co mnie w dzieciństwie bardzo bolało, a to było w ich mniemaniu określenie mojej zaradności i samodzielności. Rodzice byli ludźmi prostymi, zapracowanymi, poświęcili czas dla mojego rodzeństwa, słabszego psychicznie, dziękuję, że mnie nie wychowywali dali mi wolność wyboru. Dostałam w posagu najcenniejsze cechy – po ojcu zaradność, po matce natomiast pracowitość. Na pozostałe cechy wpływ miało środowisko i osoby znaczące. Jestem wdzięczna również, że dane mi było zaopiekować się matką w jej ostatniej drodze, podjąć walkę z jej chorobą.
Z powyższego tekstu mogłoby wynikać, że żałuję niewykorzystanych możliwości, tak nie jest – jestem szczęśliwa – moje doświadczenia sprawiły, że syn (posiadający również żywy temperament) „prostą drogą” ukończył studia, otrzymałam nowy przydomek „pracocholika”, wśród przełożonych (i to przecież jest najważniejsze) posiadam opinię osoby pracowitej, sumiennej i odpowiedzialnej. Ukończyłam studia pedagogiczne, wiedza, którą tam zdobywałam dała możliwość ocenienia siebie i zaakceptowania, którego szukałam na zewnątrz.
Pokonałam długą drogę po to żeby właśnie w wieku dojrzałym docenić rolę rodziców, którzy nie próbowali mną „manipulować”, dali mi możliwość wyboru swojej drogi życia. Byłam kochana, kochałam i kocham, będąc dzieckiem nie potrafiłam ocenić ich stosunku do mnie, wzorem dla mnie były rodziny, w których dzieci były „wychowywane”, byłam zbyt silna, żeby mnie przytulać i głaskać. Jestem bogata wewnętrznie. Chciałabym podkreślić, że dzięki matce znalazłam nowe zainteresowania – chcąc spełnić się w opiece nad nią przeczytałam dostępną literaturę na temat starości, która pozwoliła mi zrozumieć jej zachowanie oraz wprowadzać i opisywać efekty własnych metod. Dzięki niej powstał również ten artykuł. Na szczęście moja mądrość życiowa rozkwitła w odpowiednim czasie.
Piśmiennictwo

1. Bańka A., Derbis R. (red.): Psychologiczne i pedagogiczne wymiary jakości życia. Uniwersytet im. A. Mickiewicza w Poznaniu, Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Częstochowie, Poznań-Częstochowa 1994.
2. Brzeziński J., Siuta J. (red.): Społeczny kontekst badań psychologicznych i pedagogicznych. Wybór tekstów. Uniwersytet im. A. Mickiewicza w Poznaniu, seria Psychologia i Pedagogika nr 85, Poznań 1991.
3. Hołyst B. (red.): System wartości i zdrowie psychiczne. Uniwersytet Warszawski, Program badań i współtworzenia filozofii pokoju. Warszawa 1990.
4. Schoenebeck von H.: Antypedagogika w dialogu. Wprowadzenie w rozmyślanie antypedagogiczne. Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 1994.
5. Smoliński A.: Człowiek stary w rodzinie. Konferencja Naukowa nt. „Wychowanie wobec różnorodności”. Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Słupsku i Akademia Marynarki Wojennej w Gdyni, Gdynia 2000 (w druku).
6. Szkudlarek T., Śliwerski B.: Wyzwania pedagogiki krytycznej i antypedagogiki. Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 1992.
7. Pecyna M.B.: Czuwaj ze mną. PZWL, Warszawa 1993.
8. Pecyna M.B.: Człowiek i jego choroba. PZWL, Warszawa 1993.