Po długim okresie milczenia, analizowania własnego życia, wróciłam do swojej pasji… pisania. Jakiś czas temu chciałam rozwinąć dewizę Hercena, która, według mnie, jest pomimo upływu lat bardzo bliska ludziom żyjącym w obecnych czasach…
Ostatecznym celem życia jest samo życie, każdy dzień i godzina są celami samymi w sobie, a nie środkami prowadzącymi do nowych doświadczeń… Czy odległe cele to mrzonki, czy wiara w nie jest zabójczym złudzeniem? Czy poświęcanie teraźniejszości lub najbliższej, przewidywalnej przyszłości na ołtarzu tych celów pociąga za sobą ofiary z ludzi? Odpowiadając na te pytania powtórzę: ostatecznym celem życia jest samo życie.
Aleksander Hercen – „Hercen i jego wspomnienia” (Isaiah Berlin „Pod prąd”) – uważał, że wartości nie należy poszukiwać w bezosobowej, obiektywnej przestrzeni: tworzą je ludzie, ulegają one zmianom w każdym kolejnym pokoleniu, co nie przeszkadza, że są wiążące dla ludzi, którzy się nimi kierują. Uważał, że cierpienia nie da się uniknąć, że niezawodna wiedza jest nieosiągalna i niepotrzebna. Wierzył w rozum, w metody naukowe, w indywidualne działanie, w prawdy odkrywane empirycznie, lecz skłaniał się przy tym ku przekonaniu, że stosowanie ogólnych reguł, praw i recept jest próbą, czasem katastrofalną, zawsze irracjonalną, ucieczki od niepewności i nieprzewidywalnej rozmaitości życia w zwodnicze bezpieczeństwo i fałszywą symetrię naszych własnych rojeń. Tę wiedzę uzyskał za cenę bolesnej i momentami niezamierzonej autoanalizy. Jego osobista dewiza pozostałe niezmienna od wczesnej młodości „Sztuka i błyskawica jednostkowego szczęścia, oto jedyne prawdziwe dobra, jakimi dysponujemy”.
Bardzo dziękuję za dołączenie do, jak na razie skromnego, grona „smakoszy życia”, przepraszam, że dopiero teraz dziękuję… zresztą dzięki Twojej zachęcie Maćku zamieściłam tekst „Dary losu”… minionego czasu nie zmarnowałam… poświęciłam – tak jak piszę w Darach… przystosowaniu się kolejnej, trudnej sytuacji związanej z chorobą męża, pracy, która dała (daje wszystkim) nadzieję na szansę godnego i bezpiecznego życia… Jak pisze Z. Bauman „świat, w tym nasz kraj, dokonał wielkiego przeskoku (autor ma na myśli bezrobocie dotykające młode pokolenie), wielu jego mieszkańców, nie wytrzymując zawrotnej szybkości, z jaką to uczynił, powypadało z pędzącego coraz szybciej „pociągu”, a jeszcze liczniejsze rzesze tych, co nie dostali się w porę do środka, nie zdoła już nigdy go dogonić i zabrać się w dalszą podróż. Dzisiejsze pokolenie jest silniej spolaryzowane niż bezpośrednio poprzedzające je pokolenie, a linia demarkacyjna przesunęła się w górę hierarchii społecznej. To prawda, że dezorientująca niestałość pozycji społecznej, mglistość perspektyw, życie z dnia na dzień, bez realnej szansy na osiągnięcie trwałej czy choćby utrzymującej się dłużej stabilności, nieprzejrzystość reguł, które trzeba poznać i opanować, aby przetrwać – są to rzeczy dotkliwe dla każdego, podsycające niepokój i odzierające wszystkich lub prawie wszystkich członków pokolenia z pewności siebie i poczucia wartości. Próg dostępności skutecznej terapii przeciwko tym dolegliwościom podniósł się jednak na tyle, że znalazł się poza zasięgiem ogromnej większości osób. Ukończenie studiów stało się dzisiaj minimalnym warunkiem, którego spełnienie pozwala mieć nadzieję na szansę godnego i bezpiecznego życia (co nie znaczy wcale, że wyższe wykształcenie gwarantuje spokojne życie, przywykło się tak mniemać, gdyż wykształcenie pozostaje przywilejem mniejszości). Każde pokolenie miało swoją otchłań z uwięzionymi w niej „wrakami” zatopionych statków: były to nieuchronne „uboczne skutki” postępu. Wielu ludzi zdołało wskoczyć do nabierającego prędkości pojazdu i mogło w pełni rozkoszować się jazdą, lecz wielu innych – którym zabrakło sprytu, bystrości umysłu, mądrości, siły lub śmiałości – wlokło się z tyłu lub odchodziło z kwitkiem od drzwi zatłoczonego pojazdu, o ile nie zginęło wcześniej pod jego kołami. W wehikule postępu liczba miejsc siedzących i stojących z reguły nie pozwalała na przyjęcie wszystkich chętnych pasażerów, dlatego też zawsze przy wejściu dokonywano selekcji. Zapewne z tego powodu tak wiele osób marzyło o tej podróży…”. Jak wynika z moich tekstów zamieszczonych na stronie należę do pokolenia sześćdziesięciolatków. Skorzystałam z możliwości przejścia na emeryturę w wieku 55. lat. Nie zdawałam sobie sprawy, jak trudno się przyzwyczaić do bezczynności… miałam plany ale żeby je realizować na emeryturze niezbędne są środki finansowe… nasze emerytury zmuszają do bezczynności… po opłaceniu rachunków wystarczają na skromne życie… Jak piszę w „Darach…” pracowałam dodatkowo… dodatkowe środki finansowe oraz emerytura bez renty męża (mąż chorował od lat na epilepsję, ZUS cofnął mu rentę) pozwalały na przeżycie. A ja chciałam żyć… Otrzymałam propozycję następnej dodatkowej pracy… zastanawiałam się, czy podołam… przyśniła mi się Mama, dodając otuchy… w każdej chwili dziękuję, że dane mi było opiekować się Nią, dziękuję Rodzicom. Dziękuję Władzom Uczelni i Uczelni „Słonecznej Uczelni”, w której słońce świeci również dla mnie, cieszę się że mogę jej (Uczelni) coś z siebie dać i w zamian coś otrzymać. Dodatkowa środki finansowe pozwoliły mi żyć… snuć plany… opłacić kurs prawa jazdy… opłacić remont samochodu otrzymanego od dzieci – Volvo jest moim ukochanym „czołgusiem”. Po zakończeniu tych inwestycji (w przypadku moich możliwości finansowych to naprawdę inwestycja) zostawało mi trochę środków, które wydawałam na swoje przyjemności oraz wnuki. W „Darach…” napisałam, że mieszkanie wymagało remontu… wymiana instalacji elektrycznej, gładź, cyklinowanie, zmiana prawie 30-letnich mebli… jestem zatrudniona do 2012 roku, miałam możliwość skorzystania z pożyczek w pracy, policzyłam wysokość spłat do końca okresu zatrudnienia, trochę dużo… przez chwilę zawahałam się a jeżeli stracę pracę… a jeżeli nie… już nigdy nie będę miała takiej możliwości… Skontaktowałam się z ekipą i poprosiłam o wyliczenie kosztu remontu, koszt nie przekraczał kwoty pożyczki, którą mogłam otrzymać. Złożyłam wniosek o pożyczkę – otrzymałam. Zastanawiałam się co zrobić z chorym mężem, sama mogłam na czas remontu przenieść się do sąsiadki… postanowiłam, że przeniesiemy się na działkę do „wozu Drzymały”. Pod koniec maja spakowaliśmy się i zamieszkaliśmy na działce. Dlaczego się zastanawiałam… bałam się dojazdów do pracy, egzamin z prawa jazdy zdałam 13 października, nie minął rok… Pojechałam na cmentarz porozmawiać z Rodzicami, rozmawiając z Nimi, czuję Ich akceptację lub jej brak… poczułam Ich błogosławieństwo. Zniknął lęk. Przez okres miesiąca dojeżdżałam do pracy z Morzęcina Małego do Wrocławia (w jedną stronę do miejsca pracy ok. 40 km), wstawałam o 4.00 rano, przygotowywałam mężowi śniadanie, myłam się, zmywałam, prałam w miednicy, wracając z pracy robiłam zakupy w Lidlu, przy ul. Obornickiej i wracałam ok. godz. 16.oo do męża, siostry i brata (którzy mieszkają w domu po Rodzicach), przygotowywałam posiłek, kosiłam trawę na działce. Mój „czołguś” spisał się „na medal”, jestem przekonana, że Rodzice nade mną czuwali, zaliczyłam bliskie starcie ze Starem; sytuację z kierowcą, który wyprzedzając z powodu nadjeżdżającego samochodu z naprzeciwka zmuszony był zjechać na prawy pas tuż przede mną, gdyby nie dobre hamulce doszłoby do zderzenia; bliskie spotkanie z tramwajem, którego nie zauważyłam. Pomimo tych trudnych sytuacji na drodze nauczyłam się jeździć, poznałam samochód, dzisiaj wsiadam do samochodu i po prostu jadę… Remont przerósł moje posiadane środki finansowe… nie mogłam go przerwać w trakcie, skorzystałam z kredytu w banku… wyliczyłam dokładnie i wzięłam tylko tyle ile wyliczyła mi ekipa remontowa… zabrakło na meble, przez dwa miesiące siedzieliśmy na krzesełkach przywiezionych z działki, spałam na materacu. Na raty kupiłam meble, wersalkę… Jak to pospłacam, nie wiem, ale wiem, że żyję. Książka Z. Baumana „Życie na przemiał”, po którą sięgnęłam aby uwolnić się od liczenia pieniędzy, których nie mam, podniosła mnie na duchu, zrozumiałam swoje działania… że dopóki jestem w "podróży" żyję… co mam na myśli? Miniony czas poświęciłam staraniom utrzymania swojego dotychczasowego miejsca w „pociągu” życia, czy się udało? Wskoczyłam… od kiedy pamiętam "wskakiwałam w biegu", czasami miałam miejsce siedzące, ale tylko przez krótki okres… częściej stojące – można przesunąć się do przodu, na chwilę do tyłu i… znowu do przodu, zdarzało mi się tę podróż kontynuować również na stopniach wagonu; jednak najbardziej odpowiada mi miejsce stojące… Od 17 roku jestem w podróży… cieszę się, że trwa nadal. Muszę przyznać, że umiejętność przeżywania trosk i borykania się z nimi mają także swój osobliwy, wyjątkowy charakter… i co najważniejsze czuję, że żyję… kocham życie… a mieszkanie… chętnie do niego wracam po pracy i nie chce mi się z niego wychodzić… w mieszkaniu zrobiło się jaśniej… uzyskałam trochę słońca jesienią…
Prowadzić mądre życie może tylko ten, kto wyczuwa, przewiduje i ukierunkowuje swoje emocje. Szczęście nie jest przypadkiem, ale następstwem właściwych myśli i czynów – taki pogląd podziela neurologia, filozofia starożytna i buddyzm, który wierzy w ścisłą zasadę przyczyny i skutku.
W zachodnim myśleniu, do którego przywykliśmy, podkreślane jest zazwyczaj podjęcie właściwej decyzji. Kiedy na rozstajnych drogach życia postąpimy słusznie, niejedno zmieni się na lepsze. Zgodnie z tradycją buddyjską i filozofią starożytną więcej zależy od tego, czy zakotwiczymy w sobie dobre przyzwyczajenia, ponieważ to właśnie one kształtują duszę. Nasza uwaga nie powinna w pierwszym rzędzie skupiać się na zmianie okoliczności, ale na nas samych. Cała reszta stanie się jakby bez naszego udziału. Będąc przygotowani do szczęścia, automatycznie znajdziemy sytuacje, które wprawią nas w dobry nastrój [S. Klein, Formuła szczęścia].
Wartość, jaką przyznajemy świadomej decyzji, jest także sprawą wiary. Musimy uświadomić sobie, że postrzeganie szczęścia zależy o wiele bardziej od sposobu, w jaki mózg odczuwa niż od zewnętrznych okoliczności. Ponadto nie wystarczą jednorazowe starania, aby zmienić sposób odczuwania. Powtarzanie i przyzwyczajenie są nieodzowne, do powstania nowych połączeń w mózgu. Wymaga to gotowości do niewielkiego wysiłku.
Potrafimy dać z siebie bardzo wiele, jeśli chodzi o status, karierę czy zapewnienie dzieciom najlepszego wykształcenia – cele, które nie dotyczą nas bezpośrednio. Ale już na szczęśliwsze życie skąpimy energii. Formuła szczęścia jest całkiem prosta. Jak pisze K. Klein, za Dalajlamą: istotnymi tajemnicami na drodze do szczęścia jest stanowczość, wysiłek i czas. Nauka może to tylko potwierdzić.
Odnosząc się do przytoczonego tekstu z książki S. Kleina potwierdzam, że od naszej woli zależy nasze szczęście. Choroba mojej siostry, problemy brata – ich życie zaprzątnęły moje myśli. Chciałam im pomóc. Niestety, jedynym sposobem pomocy byłoby zabranie rodzeństwa do siebie do domu – do Wrocławia. Mamę zabrałam do siebie – opiekowałam się Mamą przez 10 lat. W przypadku rodzeństwa wiedziałam, że nie muszę – siostra ma córkę, mój brat nie zgłębił tajemnic szczęścia Dalajlamy – żył dniem dzisiejszym – natomiast ja mozolnie, stanowczo, z ogromnym wysiłkiem i w długim czasie uzyskałam spokój, swoje małe szczęście, a może duże, w każdym razie sama na nie zapracowałam… szczęście, no bo przecież jestem szczęśliwa. W tym czasie miałam kłopoty finansowe z wykonanym remontem mieszkania, tzn. ze spłatą kredytu. To wszystko razem stało się następstwem niewłaściwych myśli i czynów – na szczęście, jak zwykle w trudnych chwilach, w moim mózgu zapaliła się czerwona lampka – być może nikt mi nie uwierzy, ale przyśniło mi się moje życie po wprowadzeniu tych niewłaściwych czynów [wierzę, że sprawili to Rodzice] – zdążyłam się wycofać. Ten czas zastanawiania się nad innymi sparaliżował mnie całkowicie, nie potrafiłam myśleć o sobie, dzisiaj wiem, że nasza uwaga w pierwszym rzędzie powinna skupiać się na nas samych. Po miesiącu uwolniłam się z „paraliżu” – zaczęłam działać, jednocześnie przekonałam się, że mam przyjaciół w osobach Rodziców męża, oczywiście, jak zwykle przyjaciel męża z dzieciństwa podał pomocną dłoń. Podjęłam działania o przetrwanie i wszystko wróciło do normy.
Ale tak właściwie zamierzałam opisać dzisiejszy dzień w samochodzie. Wyjechałam wcześnie rano przed siódmą. Przejechałam Plac Dominikański, wjechałam na Most Grunwaldzki, skręciłam w prawo w ulicę Wybrzeże Wyspiańskiego, z Wybrzeża skręciłam ponownie w prawo na Most Zwierzyniecki – na Moście wpadłam w poślizg… nie potrafię opisać co robiłam, wszystko działo się w ułamkach sekund, jechałam wprost na samochody jadące z Biskupina, skręciłam kierownicą stanęłam w poprzek ulicy i jechałam wprost na kolumnę betonową mostu, odbiłam kierownicą i lekko przyhamowałam samochód wrócił i pozwolił sobą kierować. Jak wyszłam z tego bez stłuczki nie potrafię wytłumaczyć… dziękowałam Rodzicom… miałam uczucie, że otrzymałam drugą szansę. Jest naprawdę ślisko, wcale nie jechałam szybko, kostka, szyny tramwajowe, zaskoczenie…