Strona 1 z 1

Indywidualne sposoby walki z depresją

: czw 23 lis 2006 17:10
autor: Janina
Aleksander Smoliński

Poszukiwanie sensu życia jest głęboko zakorzenione w samej naturze człowieka. Szaleńcze tempo życia naszego społeczeństwa, połączone z załamaniem się tradycyjnego systemu wartości, powoduje zbyt dużo niepewności, a wielość rozczarowań wytwarza w nas silne poczucie utraty czegoś ważnego. Wiele strat jakie ponosimy, ma wymierny charakter, np. utrata pracy czy przyjaciół. Jednak jeszcze dotkliwiej odczuwane są straty bardziej abstrakcyjnej natury, jak utrata poczucia bezpieczeństwa, osobistej wartości czy panowania nad sytuacją. Być może cała nasza kultura wkroczyła w emocjonalny „wielki kryzys” .
Autobiograficzne teksty („Droga do poznania siebie”, „Droga do akademickiego kształcenia pedagogicznego”, „Przywrócić sens życiu”) przedstawiają przestrzeń życiową autorki, na którą nie zawsze miała wpływ. Niejednokrotnie decydował o niej los. Nie raz usłyszała, że los nie pozwolił właściwie wykorzystać jej możliwości, dziś twierdzi, że nie jest to prawdą. Pobyty w rodzinnej wsi i obserwacja, jak potoczyły się losy niektórych rówieśników posiadających lepszy start, dają jej podstawę do stwierdzenia, że wartość losu w znacznym stopniu zależy od tego, jak go przyjmiemy. W przypadku autorki tekstu właśnie los dał okazję do ukazania nieznanych jej dotychczas możliwości. Powtarzając słowa jednego z myślicieli dawnych wieków – sens poznawania zawiera się w trafnie sformułowanych pytaniach, na które nie istnieją żadne odpowiedzi. Bowiem sensem ludzkiego istnienia jest droga, nie cel zamykający wędrówkę. Metaforyczna wykładnia naszego losu – postukujący kosturem wędrowiec, który podąża na spotkanie z… właśnie, z czym lub z kim?
Niezwykłość losu pozwoliła zmobilizować autorce wszystkie siły i pokonać depresję. Depresja jest najbardziej skomplikowanym ze wszystkich uczuć, z drugiej strony zaś jednym z najbardziej powszechnych problemów natury psychologicznej. Każdy przeciętny człowiek przeżyje depresję przynajmniej jeden raz w życiu – może ktoś właśnie walczy z depresją, nauczy się rozpoznawać jej symptomy już we wczesnych stadiach – z prezentowanego tekstu wynika, że natura depresji wymyka się naszemu poznaniu. Autorka bardzo długo nie zdawała sobie sprawy, że to właśnie depresja jest jej problemem.
W artykule „Bariery edukacyjne z perspektywy upragnionego wieku” skoncentrowała się na pracy, podkreśliła jak dużą rolę odegrała w jej życiu. Każdy dąży do szczęścia preferując różny system wartości, w jej przypadku jest to rodzina i praca, jako naczelne były i są podstawą funkcjonowania. W dzisiejszych czasach, jak pisze Z. Wołk, praca „powszechnie jest sposobem realizowania przez ludzi swoich zamierzeń i ambicji. Jak wykazują licznie prowadzone badania i sondaże, dla Polaków stanowi ona wartość szczególną, wręcz sens życia. Obok swoich różnych, niekwestionowanych funkcji praca realizuje też funkcję ekonomiczną, umożliwiającą zaspokajanie bieżących potrzeb i zabezpieczenie materialne przyszłości” .
* * *
Swoje życie rodzinne i zawodowe uważałam za ustabilizowane, aby to osiągnąć pokonywałam nie raz niezwykłe sytuacje. Byłam przekonana, że „praca mnie nie opuści”, tymczasem los postawił przede mną nowe zadanie. Zawsze wybierałam pracę, która sprawiała mi przyjemność, poświęcając jej dużo wysiłku i czasu, moje zaangażowanie dawało efekty w postaci satysfakcji i gratyfikacji. Pomimo panującego bezrobocia byłam przekonana, że mnie ono nie dotknie. Tymczasem nowe obowiązki zlecone przez przełożonych, z których (według mnie i oceny innych) wywiązałam się dobrze, wciągnęły mnie w sytuację wymagającą zajęcia stanowiska innego niż większość, dzisiaj wiem, że postąpiłam dobrze – mogę spojrzeć w lustro, wtedy jednak… ogarnął mnie lęk, że stracę pracę.
Całe nasze życie jest pełne strat (wraz z upływem czasu dorastamy i pozostawiamy za sobą bezpieczeństwo domu rodzinnego, rodziców i beztroski okres dzieciństwa, wstępujemy w związek małżeński i doświadczamy utraty niezależności i autonomii), dlatego musimy nauczyć się, jak sobie z nimi radzić. Byłam przekonana, że opanowałam tę sztukę – moje życie składało się głównie ze „strat”. Niestety, okazało się, że jest to niezwykle trudne. Być może był to wynik długotrwałego zmęczenia (od momentu choroby męża i opieki nad matką urlop spędzam w domu) i długotrwałego stresu związanego z niebezpieczeństwem utraty pracy lub też – jak pisze Archibald Hart – tendencji do łączenia mniejszych strat w jedną większą, która jest zwykle rezultatem tego, że do tej pory doświadczyliśmy wielu strat. Im więcej strat ponieśliśmy we wcześniejszym życiu, szczególnie w dzieciństwie, tym bardziej prawdopodobne, że na następne straty zareagujemy w sposób przesadny .
Praca, którą obecnie wykonuję jest dla mnie ważna z dwóch powodów: pozwala mi zarabiać na życie i… lubię to, co robię. Do tej straty nie chciałam dopuścić, dzisiaj wiem, że takiego zagrożenia nie było, ja jednak nie potrafiłam swoich myśli skierować w inną stronę, wiedziałam, że postąpiłam inaczej niż powinnam, co prawda zawsze robiłam to co uważałam za słuszne, tym razem miałam wątpliwości, być może dlatego, że byłam młodsza i silniejsza, sytuacje trudne potrafiłam pokonywać bez zastanawiania się, czy osiągnęłam zysk, czy stratę, po prostu „walczyłam” lub wycofywałam się.
W trakcie zmagań z myślami postanowiłam rzucić palenie papierosów, moje samopoczucie uległo pogorszeniu, w dalszym ciągu nie potrafiłam opanować lęku o utratę pracy, w tym czasie wystąpiło swędzenie skóry. Udałam się do lekarza dermatologa, który oglądając mnie zza biurka, stwierdził – „pokrzywka” (przed wizytą u lekarza w aptece kupiłam maść na „pokrzywkę”), przepisując duże ilości maści, z których nie skorzystałam, wyleczyłam się sama, stosując wypróbowane sposoby przy chorobach skóry dzieci. Po miesiącu poczułam lekkie ukłucie w lewym oku, po którym wystąpiło niedowidzenie – pojawiła się poprzeczna kreska. Ponieważ niedowidzenie nie ustępowało (przeszkadzało w pracy), pojawił się lęk o utratę wzroku, po dwóch tygodniach udałam się do okulisty, który postawił diagnozę „wylew” i skierował mnie do szpitala, który pełnił w tym dniu ostry dyżur. W drodze do szpitala lęk nasilił się. Uświadomiłam sobie, że to koniec. Co stanie się z moją rodziną, nie poradzą sobie, widziałam siebie sparaliżowaną, myślami ogarnęłam całe swoje życie, określając je jako beznadziejne, chcąc myśli skierować na inne tory, koncentrowałam się na tym czego dokonałam – wychowałam i wykształciłam dziecko, zasłużyłam na miłość rodziców i uratowałam życie matce, pokonałam straty związane z powodzią, pogodziłam się z chorobą męża – radzę sobie z jego atakami padaczki, i… zdążyłam zrobić to, co chciałam robić na emeryturze – napisałam parę tekstów. Chęć pisania przyszła nagle, zawsze zastanawiałam się, dlaczego to robię, teraz wiedziałam – otrzymałam czas na zrobienie czegoś wcześniej, czas, który zamierzałam wykorzystać na emeryturze, los był dla mnie łaskawy – mogłam nie zdążyć. Droga do szpitala pozwoliła mi dokonać analizy swego życia i skierować myśli w dobrą stronę – byłam zadowolona z dotychczasowych osiągnięć.
Zgłosiłam się na ostry dyżur – badanie tomograficzne wykluczyło wylew. Byłam w dobrym nastroju, żartowałam z młodym lekarzem pełniącym dyżur, nie wiem, może był zmęczony, może denerwowało go moje zachowanie, powiedział, że nie mam się z czego cieszyć, mam bardzo poważną chorobę, mogę stracić wzrok i że chętnie zostawiłby mnie w szpitalu na obserwacji, ale kasa chorych nie pokrywa pobytów jednodniowych. Te słowa spotęgowały lęk, który tak bardzo starałam się odgonić. Wróciłam do domu i do pracy. Obowiązki domowe i zawodowe pozwalały chwilami zapomnieć o chorobie, lecz wracał lęk o utratę pracę, tym razem z powodu choroby (nie wyobrażałam sobie siebie na rencie). Wpadłam w błędne koło – obserwowałam siebie (w myślach wracał „wylew” nie dowierzałam maszynie, słowa lekarza dudniły w głowie, brak poprawy widzenia w lewym oku je potwierdzał) – sprawdzałam sprawność lewej ręki i nogi, sprawność umysłu.
Byłam w ciągłym lęku o całkowitą utratę wzroku, wykonywałam jednak swoje obowiązki zawodowe i domowe tak jak zwykle. W pracy nastąpiło ponowne zagrożenie, które w połączeniu z lękiem o zdrowie spowodowało brak zainteresowania normalnymi czynnościami zawodowymi i rodzinnymi. Ponieważ miałam urlop, skorzystałam z niego, będąc przekonana, że mój stan się poprawi w domu. W trakcie urlopu wybrałam się ponownie do lekarza okulisty z wynikami z badania tomograficznego, tym razem diagnoza brzmiała „zakrzep” spowodowany złym krążeniem, lekarz przepisał mi leki na poprawę krążenia. Po dwóch dniach zażywania leków nie potrafiłam wstać z łóżka, nie mogłam również leżeć – wydawało mi się, że lecę w dół. Nie potrafiłam otworzyć ust, miałam trudności z mówieniem, wystąpił szczękościsk. Pomyślałam, że może to być spowodowane zażywanymi lekarstwami, wysłałam męża do apteki, aby się dowiedział, czy nie obniżają ciśnienia (zawsze miałam niskie, uświadomiłam sobie, że ani razu podczas badania wzroku nie sprawdzano mi ciśnienia, sama mówiłam, że mam niskie). Pani w aptece powiedziała, że wszystkie (trzy rodzaje) obniżają ciśnienie. Przestałam je zażywać. Nie pomyślałam jednak o zakupie ciśnieniomierza i sprawdzeniu ciśnienia. Bałam się wyjść z domu, bałam się wejść do wanny. Nie potrafiłam usiedzieć spokojnie, pomimo lęku, coś mnie gnało… chodziłam po domu, musiałam cały czas coś robić, pomimo to nie opuszczało mnie poczucie beznadziejności. Był to okres przedświąteczny, myślałam, że może to moje ostatnie z rodziną, postanowiłam je urządzić jak zwykle, były jak zwykle, tylko ja byłam inna – brak uśmiechu i pogody z mojej strony był zauważalny, było smutno, chociaż starałam się z całych sił. Najdotkliwiej odczuwała to matka, której mniej niż zwykle poświęcałam czasu na rozmowy i rzadziej obdarzałam uśmiechem. Domagała się zainteresowania z mojej strony na wszelkie sposoby. Wiedziałam, że jestem „motorem” rodziny, że ode mnie zależy ich dobro, starałam się ciągnąć ich w moją stronę, dotychczas to mi się udawało, dom żył. Obecnie czułam, że ja idę w ich kierunku (męża i matki – czuję się chora), wiedziałam, że nie mogę do tego dopuścić – wszyscy zginiemy – tyle wysiłku włożyłam w osiągnięcie tego, co mamy, walczyłam ze swoją słabością, doznawałam na przemian uczucia bezsilności i gniewu. Podnosiłam się i upadałam.
Po świętach udałam się do prywatnej kliniki okulistycznej na ponowne badanie wzroku. Badanie przez lekarza specjalistę wykluczyło zakrzep, ale jednocześnie lekarz nie potrafił powiedzieć, dlaczego nie widzę. Skierowano mnie na badanie angiograficzne dna oka, w opisie którego stwierdzono uszkodzenie tarczy nerwu wzrokowego z zaleceniem: wskazana diagnostyka wyjaśniająca etiologię zmian tarczy nerwu wzrokowego oraz leczenia w warunkach szpitalnych – oddział oczny. Z wynikiem zgłosiłam się ponownie do lekarza okulisty tej kliniki, który na skierowaniu do szpitala napisał rozpoznanie „stwardnienie rozsiane”. Przygotowałam rodzinę na okres mojej nieobecności. Nie przyjęto mnie z powodu braku miejsc, powrót do domu ponownie był długą drogą, szłam zdruzgotana, czułam się chora, a nikogo to nie obchodziło, nigdy nie korzystałam ze zwolnień lekarskich, nie byłam w szpitalu (z wyjątkiem porodów), nie byłam w sanatorium, a przecież opłacam składki na opiekę zdrowotną, początkowo chciało mi się płakać (zresztą płakałam, na co rzadko sobie pozwalałam wcześniej), potem nastąpił bunt, muszę być zdrowa, jestem potrzebna rodzinie. Wróciłam do domu. Próbowałam podejmować próby pisania, nie mogłam, przecież to co robię, nie ma sensu, w tekstach przedstawiam życie zwykłej rodziny, walkę o przetrwanie. Byłam przekonana, że umieram – starałam się zabezpieczyć rodzinę – posiadane oszczędności wydałam na zakup sprzętu domowego, wstawiłam drzwi… synowi kupiłam nowy garnitur… na wypadek mojej śmierci.
W tym czasie otrzymałam na adres domowy informację o konferencji naukowej w Gdyni, drgnęłam, a może to ma sens, może ponownie los daje mi szansę uratowania siebie (miałam gotowy artykuł, który nie został przyjęty na innej konferencji z powodu niespełnienia wymogów naukowych), konferencja miała się odbyć dopiero w maju, może będę zdrowa, a jeżeli nie, to pojedzie syn. Wysłałam zgłoszenie. Minął urlop. W tym czasie straciłam smak, węch, nie miałam ochoty na jedzenie, schudłam. Zmiany zachodzące w organizmie tłumaczyłam rzuceniem palenia. Wylewu nie mogłam mieć, przecież mam niskie ciśnienie, stwardnienia rozsianego także – przecież chodzę. Ponownie podjęłam walkę z samą sobą. Muszę pracować. Bałam się wyjść z domu, pamiętam, z jak ogromnym lękiem pokonałam drogę do pracy, bałam się wejść na pierwsze piętro, droga powrotna również była dla mnie koszmarem. Nie potrafiłam usiedzieć w pracy przez 8 godzin. Wychodziłam usprawiedliwiając się. Poszłam ponownie do lekarza, tym razem neurologa, w przychodni z diagnozą stwardnienia rozsianego, po badaniu odrzucił tę jednostkę chorobową, a postawił inną: takajashi i… otrzymałam ponowne skierowanie do szpitala. Tym razem uprzedziłam w pracy, że zostałam skierowana do szpitala na badania specjalistyczne. Ponownie przygotowałam rodzinę – i znowu nie przyjęto mnie z powodu braku miejsc. Lekarz dyżurujący stwierdził, że moje dolegliwości mają podłoże psychogenne, przepisując jednocześnie lekarstwo, które powinno mi pomóc. Mogłam sobie załatwić przyjęcie przez znajomości, ale jak zwykle zdałam się na los, przez całe życie nie korzystałam z ulg, wierzyłam w opatrzność i tym razem też tak zrobiłam – uwierzyłam, że tak miało być, muszę poradzić sobie z tym sama, a poza tym bałam się pobytu w szpitalu i następnej diagnozy. Wróciłam do pracy przy ogólnym zdziwieniu współpracowników, z wymuszonym uśmiechem odpowiedziałam, że takich „pacjentów” jak ja nie chcą w szpitalu. Po pracy wykupiłam lek, tym razem przed zażyciem przeczytałam ulotkę, był to lek przeciwdepresyjny o wielu skutkach ubocznych, nie wzięłam.
W dalszym ciągu nie korzystałam ze zwolnienia lekarskiego, starałam się wykonywać swoje obowiązki zawodowe jak zwykle, a nawet jeszcze lepiej. Pomimo moich usilnych starań, inni zauważali, że coś się ze mną dzieje.. Ponieważ ukrywanie stawało się uciążliwe (byłam rozdrażniona, w oczach pojawiał się lęk, nad którym nie potrafiłam zapanować), a jednocześnie nie chciałam sprawiać przykrości innym z powodu mojej dolegliwości, a szczególnie koleżance, która od niedawna rozpoczęła ze mną pracę. Powiedziałam jej o moich dolegliwościach, żeby potrafiła zrozumieć moje rozdrażnienie i nie łączyła go ze swoją osobą
Moje samopoczucie nie ulegało jednak poprawie, przyjaciele mówili, że powinnam się poddać i zażywać lek przepisany mi przez lekarza (przeciwdepresyjny). Zażyłam 3 tabletki, po pierwszej doznałam dziwnego uczucia – jakby na moją głowę założono obręcz, przy jednoczesnym coraz silniejszym ściskaniu, po dwóch następnych miałam podobne odczucia. Odstawiłam lek. Po przestaniu zażywania zapadłam w bezsenność. Wzięłam ponownie ulotkę i przeczytałam: w wyjątkowych przypadkach może wystąpić bezsenność. Być może bezsenność była wynikiem mojego długotrwałego zmęczenia i stresu, ja jednak tłumaczyłam sobie, że bezsenność jest wynikiem zażytego leku. Brak apetytu od dłuższego czasu i bezsenność (utrzymująca się od tygodnia) zmusiły mnie do ponownej wizyty u lekarza. Poprosiłam o tabletki na sen. Niestety, tabletki usypiały mnie tylko na dwie godziny. Poza tym bałam się uzależnienia. Wróciłam do lekarza prosząc o skierowanie na badania, które budziły moje wątpliwości. Otrzymałam skierowanie do poradni angiologicznej, po przeprowadzonych badaniach wykluczono takajashi (choroba bez tętna). Pozostałe wyniki wykluczały jakąkolwiek chorobę. Ja jednak nadal nie spałam. Zastanawiałam się, czy można umrzeć „na chodząco”, przeczytałam, że są osoby, które w ogóle nie sypiają. Uspokoiłam się. Bezsenność trwała przez miesiąc, pracowałam nadal, pracowałyśmy we dwie, koleżanka przeniosła się do mnie, ja przyniosłam z domu śpiwór, poduszkę i koc, gdy miałam uczucie, że zasnę, szłam do jej pokoju i kładłam się, niestety, wstawałam jeszcze szybciej i wracałam do pracy. Mój organizm był na skraju wyczerpania, mięśnie rąk i nóg były napięte do granic możliwości. Miałam uczucie, że chodzę obok swego ciała, nie czułam go, jakbym miała ciało bez duszy, często prosiłam męża, żeby mnie uszczypnął w celu sprawdzenia czucia.
Ponieważ byłam od dwóch lat w okresie menopauzy (o czym sygnalizowałam przy każdej wizycie u lekarza), zaczęłam zastanawiać się, czy to nie jest przyczyną mojego stanu. Zarejestrowałam się prywatnie do ginekologa, który bez przeprowadzenia jakichkolwiek badań przepisał mi hormony (czytałam o okresie przekwitania i wiedziałam, że hormony owszem mogą być zalecane, lecz po dokładnym wywiadzie i wnikliwych badaniach), wykupiłam je i w domu przeczytałam ulotkę – zwracając szczególną uwagę (po leku przeciwdepresyjnym i mojej bezsenności) na skutki uboczne, zrezygnowałam z zażywania hormonów. Przez dwa lata radziłam sobie z procesem przekwitania doskonale, doszłam do wniosku, że nie tu leży przyczyna.
Ponieważ pomimo porad u lekarzy i pracy nad sobą moje samopoczucie nie ulegało poprawie, bezsenność utrzymywała się nadal (zastosowałam się do wszystkich rad usłyszanych od znajomych – jadłam przed snem sałatę, piłam mleko, nawet napiłam się przed snem alkoholu, który powinien mnie uśpić, a w moim przypadku stało się odwrotnie zostałam pobudzona), ponownie poszukałam pomocy u lekarza internisty. Los ponownie mną kierował – myślałam, że nie wytrzymam, chciałam sięgnąć po tabletki, które leżały na półce (lek przeciwdepresyjny), do których zachęcała mnie koleżanka będąca w podobnej sytuacji jak ja, jednak coś kazało mi udać się do lekarza (może potrzebna była mi rozmowa, może potrzebny mi był ruch – przychodnia była dość daleko, drogę pokonałam pieszo), nie wiem, myślę, że opatrzność nade mną czuwała – tak miało być. Moja pani doktor, która również leczy moją matkę, próbowała mnie przekonać, że jestem w stanie sobie poradzić sama, że to wynik rzucenia palenia, ja jednak domagałam się, żeby przepisała receptę na lek, który miałam w domu, przepisała, uprzedzając jednak, że po raz drugi tego nie zrobi, nie chce, żebym stała się osobą uzależnioną od lekarstw. (Koleżanka, która zażywała ten lek namawiała mnie do stosowania go, czuła się po nim bardzo dobrze, spała, nie miała lęków, musiała go jednak po pewnym czasie „odstawić” – obecnie jest w gorszym stanie niż ja byłam wówczas, telefonicznie ją wspomagam.) W aptece kupiłam lek i… ciśnieniomierz. Wróciłam do domu, zaczęłam analizować rozmowę z lekarzem, zrezygnowałam z leku. Zbadałam sobie ciśnienie… 62/42 przy pulsie 94.
Potrafiłam wytłumaczyć sobie swoje samopoczucie, które było wynikiem niedociśnienia. Nie spałam, ponieważ bałam się zasnąć, bałam się wejść do wanny, ponieważ niskie ciśnienie dawało uczucie spadania w dół, chodziłam i chodziłam… całe noce. Przypomniałam sobie, że w dzieciństwie jak było mi źle, biegłam do lasu i głośno krzyczałam, to mi pozwalało wierzyć, że to chwila – będzie dobrze. Później również w trudnych chwilach wracałam do „swojego” lasu i spędzałam długie chwile przy grobie ojca, gdy nie mogłam pojechać, chodziłam na dyskoteki – tańczyłam do utraty tchu – ruch sprawiał, że wracałam pełna wiary w siebie, miałam uczucie, że złe myśli ulatywały ze mnie, a ich miejsce zajmowały dobre. Postanowiłam i tym razem jako terapię wykorzystać ruch – pomimo zmęczenia po wykonaniu obowiązków zawodowych i opiekuńczych przy matce robiłam porządki w domu, kupiłam rower – wieczorami z mężem jeździmy po parku. Wycieczki rowerowe pomogły także mężowi, który dotychczas czas spędzał przy telewizorze.
Zaczęłam odczuwać poprawę, po miesiącu wrócił sen, spałam w łóżku (przez miesiąca, jeżeli mogłam, drzemałam na siedząco), wchodziłam do wanny napełnionej małą ilością wody. Wrócił apetyt, smak i węch. Następowały jednak powroty do poprzedniego stanu. Wybrałam się do księdza Grande, który przepisał mi całą serię ziół, m.in. na nerwy, które zażywałam systematycznie, stosowałam nalewki podnoszące ciśnienie. Powoli wracałam do normalnego stanu, chociaż zdarzały się gorsze dni.
Przyszło zawiadomienie o przyjęciu mojego tekstu na konferencję, przede mną był wyjazd do Gdyni, bałam się, chciałam wysłać syna, który stwierdził, że będzie to dla mnie dobry sprawdzian (po 5 miesiącach walki z chorobą). Pojechałam, pokonałam drogę, wystąpiłam (tekst został przyjęty z zainteresowaniem), wróciłam. Tak bardzo chciałam być silna, że mi się udało, miałam władzę nad swoim ciałem i umysłem. Przede mną był następny wyjazd służbowy, także nad morze, który również pokonałam. Wróciłam i wróciła wiara w siebie.
Znikł lęk o pracę, który teraz oceniam jako bezzasadny. Nadal ją lubię, bałam się, że nastąpiło „wypalenie zawodowe”. Minęło pół roku, opiekę nad matką wykonywałam bez zmian, powrót mojego uśmiechu i pogody przywrócił uśmiech i pogodę matce, czuje się bardzo dobrze, nie utraciłam kontaktu z synem i mężem, ze strat mogę wymienić powrót do palenia papierosów. Opublikowany został mój następny tekst w „Edukacji Dorosłych”, bardzo dziękuję redaktorom tej publikacji, książkę otrzymałam w chwili zwątpienia, jeszcze raz dziękuję. Pisanie sprawia mi ogromną przyjemność.
Po odzyskaniu równowagi psychicznej jeszcze raz udałam się na badanie oka, tym razem do kliniki okulistycznej pełniącej ostry dyżur (zgodnie z zaleceniem po wcześniejszym badaniu). Nie chciano mnie przyjąć, tym razem nie dałam się „odprawić z kwitkiem”. Niestety, nie potrafiono zdiagnozować mojego przypadku, poprosiłam o przepisanie mi chociaż nowych okularów, odpowiedziano, że „drukarka się zepsuła, mogą to zrobić w pierwszym lepszym supermarkecie”. Skorzystałam z usług supermarketu, w którym zrobiono mi badanie wzroku i przepisano nowe okulary.
Na przełomie września i października ponownie pojawiło się zagrożenie utratą pracy, wystąpiło uczucie buntu, chęć zmiany swojej sytuacji i rozładowania napięcia lękowego, które było dla mnie udręką i powodem gwałtownych nieprzemyślanych reakcji. Postanowiłam poprosić władze o przeniesienie mnie na inne stanowisko pracy. Moja decyzja, przy ogólnym zagrożeniu utratą pracy, wywołała duże zaskoczenie przełożonych… nie wyrażono zgody na moje przejście do innej komórki. Każdy ma swoje sposoby rozładowywania napięć lękowych, zwykle niezależne od woli, często nieświadome i związane z cechami własnej osobowości. W moim przypadku była to bardzo dobra decyzja – pozbyłam się lęku, decyzja władz z kolei pozwala mi w dalszym ciągu wierzyć, „że praca mnie nie opuści”. Swoje obowiązki służbowe wykonuję z przyjemnością i pełnym zaangażowaniem.
Cechy, które nabyłam dzięki niezwykłości losu, tzn. wolność i odpowiedzialność, pozwoliły mi uratować siebie i swoją rodzinę. Wolność – nie pozwoliła całkowicie oddać się w ręce lekarzy, odpowiedzialność – na zaniedbanie obowiązków, które na mnie ciążyły. Depresję pokonałam, jeżeli nie, nauczyłam się z nią żyć – po raz kolejny przekonałam się, że aby lepiej żyć, należy lepiej myśleć , co może w dużym stopniu pomóc ludziom, którzy widzą swe istnienie w kategoriach osobistego projektu i czasami tracą wiarę, nie bardzo wiedząc, co chcą w niego wpisać. Dzięki skierowaniu myśli na lepsze tory, lżej jest na sercu. A przecież o to chodzi, aby było lżej na sercu, jak byśmy mieli w życiu wybór między poczuciem lekkości a poczuciem obciążenia. Nasze czasy są trudne do zniesienia, pogłębiają chandrę, a stąd niedaleka droga do depresji.
Moje doświadczenia pozwolą mi bardziej skutecznie radzić sobie z depresją, jeśli któregoś dnia powróci. Być może pomogą również innym. Co prawda nie ma dwóch identycznych depresji ani dwóch ludzi, którzy podobnie reagowaliby na nią, może jednak pozwolą innym szybciej rozpoznać nienaturalny stan spowodowany niepowodzeniem czy osobistą słabością.
Depresja jest z definicji pewnym zahamowaniem wzrostu. Dla wielu jednak oznacza o wiele więcej – jest niszczącym doświadczeniem, które może napełnić ich życie niepewnością i lękiem. Dziękuję losowi, że ostatecznie wykorzystał moją depresję dla mojego wzrostu.
Piśmiennictwo
Comte-Sponville A., Kultura w poszukiwaniu sensu. „Forum” 2001, nr 45.
Dubas E., Czerniawska O. (red.) Drogi edukacyjne i ich biograficzny wymiar. Biblioteka Edukacji Dorosłych, Warszawa 2002.
Dzięgielewska M. (red.) Przestrzeń życiowa i społeczna ludzi starszych. Biblioteka Edukacji Dorosłych, Łódź 2000.
Hart D., Jak pokonać depresję – pytania i odpowiedzi na tematy depresji. Wydawnictwo „Rodzinny Krąg”, Warszawa 1978.
Kępiński A., Psychopatologia nerwic. PZWN, Warszawa 1979.
Kępiński A., Rytm życia. Sagittarius, Kraków 1992.
Obuchowska I., Dynamika nerwic. PWN, Warszawa 1983.
Smolińska-Mlak J., Bariery edukacyjne z perspektywy upragnionego wieku. Tekst wygłoszony na ogólnopolskiej konferencji naukowej „Uniwersytetu III Wieku”, organizowanej przez Uniwersytet Wrocławski, Wrocław 2001.
Smolińska-Mlak J., Droga do akademickiego kształcenia pedagogicznego, [w:] Edukacja alternatywna, Wydawnictwo Naukowe Wyższej Szkoły Kupieckiej, Łódź 2001.
Smolińska-Mlak J., Droga do poznania siebie, [w:] Drogi edukacyjne i ich biograficzny wymiar. Biblioteka Edukacji Dorosłych, Warszawa 2002.
Smolińska-Mlak J., Przywrócić sens życiu. Tekst wygłoszony na VII Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej pn. Edukacja wobec wyzwań kulturowo-cywilizacyjnych. Katedra Nauk Humanistycznych Akademii Marynarki Wojennej im. Bohaterów Westerplatte, Gdynia 2002.