Płaszczyzna poznania, miłości i wolności – spotkanie po latach
Wartość jest pojęciem zrelatywizowanym do kultury określonego człowieka i całego narodu. Nie można też podać absolutnej definicji wartości, lecz można rozpoznawać i opisywać jej ideę obserwując, jak różni ludzie ją wybierają. Przyjmowanie jednak cudzych wartości jest tym łatwiejsze, im bardziej zaspokajają one niższe, wrodzone popędy człowieka, ponieważ zwalniają go z wysiłku przeciwstawienia się im; bezmyślność i naśladownictwo jest bowiem łatwe do praktykowania, podczas gdy wartości twórcze wymagają samodzielności i wysiłku.
Zagadnienie ludzi starzejących się i starych coraz bardziej narasta w świadomości społecznej. Także od nas, pedagogów, domaga się głębszego spojrzenia i przemyślenia, zwłaszcza w aspekcie pedagogiczno-profilaktycznym.
Życie wymaga wiedzy o końcowej fazie życia ludzkiego, potrzebuje możliwie jasnej orientacji w istniejących problemach w tej dziedzinie nauki o człowieku. Widać zaś, że są to zagadnienia bardzo trudne i złożone, a choć doniosłe, to jeszcze nie rozwiązane w dostatecznym stopniu. Z poczucia ich ważności płyną nie kończące się dyskusje na te tematy, bowiem każdy człowiek chciałby mieć pogodną jesień życia, zachować jak najdłużej sprawność fizyczną i psychiczną, cieszyć się owocami swojej pracy, rodziną, życzliwością i szacunkiem otoczenia. Przy najlepszych nawet układach proces starzenia się nieuchronnie postępuje i prędzej czy później muszą się zacząć trudności, choroby i zniedołężnienie. Tymczasem zagadnienie starzenia się nie może być tylko tematem mniej lub więcej oderwanych od życia i teoretycznych sporów. Bez orientacji, jaki jest to człowiek, nie można ustalić, na czym właściwie te zagadnienia polegają, ani nie można szukać sposobów poprawnego ich rozwiązania. Jest to bowiem jeden z kluczowych problemów dla wszystkich badań nad człowiekiem starym .
Starość budzi w nas lęk, a człowiek stary przypomina, że dotknie nas również. Gdy w rozmowie mówimy o kimś, że „żyje”, rozumiemy intuicyjnie co to określenie oznacza. Jednak próba uściślenia sensu tego terminu stawia nas przed prawie niepokonalnymi trudnościami.
Ze słowem „życie” kojarzą się zawsze najpierw treści biologiczne: oddychanie, przemiana materii, wzrost, dojrzewanie, starzenie się itd. Tymczasem już u progu dojrzewania zaczyna się coraz bardziej wiązać to słowo z przeżywaniem, czyli z udziałem świadomej refleksji i towarzyszącej jej zmiennej w barwach i natężeniu uczuciowości. Poza biologiczną oczywistością jawi się nam wymiar życia, które staje się wartością. O tym, czy życie ludzkie staje się „pełnym życiem”, decyduje stopień akceptacji, uznania życia za wartość, a nie za stopień spełnienia się w nim oczekiwań, wymagań, marzeń. Sama akceptacja może być bezwarunkowa: „życie jest dla mnie piękne bez względu na to, co w nim otrzymam i co się w nim wydarzy”, lub warunkowa: „życie jest dla mnie piękne tylko wtedy, jeżeli będę młoda, pełnosprawna, podziwiana, sławna, bogata, zdrowa”. Bywają tacy, którzy uważają że życie człowieka starego jest bezwartościowe. Jedni i drudzy z reguły wobec osoby starej potrzebującej pomocy są całkowicie bezradni .
Praca jest kontynuacją rozważań na temat efektów opieki nad człowiekiem w okresie późnej starości, przedstawia dalsze wspólne etapy życia rodziny ze szczególnym zwróceniem uwagi na wewnętrzny proces wzajemnego przenikania się – wzajemny kontakt.
W opracowaniu „Człowiek stary w rodzinie” przedstawiono historię choroby badanej (obecnie 93 letniej kobiety), pobyt w szpitalu i warunki stworzone w domu, zwrócono uwagę na zabiegi higieniczne, technikę karmienia, usprawnianie, podano przykładowy jadłospis. W tym nacisk położono na przejawy życia psychiczno-osobowego, komunikowania sobie wartości poznawczych. Na partnerstwo z drugim „ty”, pojmowanym ściśle osobowo, a nie rzeczowo, które dokonało się na zasadzie otwartości, w analizowanym przypadku w trojakiej płaszczyźnie: poznania, miłości, wolności.
Materiał opracowano metodą indywidualnego przypadku – spotkanie (po latach) córki z matką – na podstawie doświadczeń własnych współautorki.
W wieku 17 lat opuściłam dom rodzinny w przekonaniu braku miłości ze strony matki. Odwiedzałam ją przy okazji każdych świąt lub częściej w zależności od posiadanego czasu. Przy kolejnych odwiedzinach matka (miała wówczas 87 lat) wzięła swoją poduszkę i powiedziała, że chce jechać do mnie. Była zaniedbana, niedożywiona, nie potrafiła się utrzymać na nogach, chodziła opierając się na lasce. Pomimo zaskoczenia (nie byłam przygotowana, miałam mnóstwo spraw zawodowych), pytając wzrokiem męża, od którego otrzymałam aprobatę, zabrałam ją ze sobą. W ciągu półtorarocznego pobytu ze mną matka odżyła, chodziła bez pomocy laski. Nauczyła się schodzić z trzeciego piętra, chodziła ze mną na spacery do parku, do kościoła. Pewnego dnia stwierdziła, że chce wrócić do swojego domu. Próbowałam ją przekonać żeby została, nie chciała. Wróciła do swojego domu. To pierwsze spotkanie, było spotkaniem różnych problemów i potrzeb matki i córki. Ja potrzebowałam ciepła z jej strony, ona również. Mój żal był silniejszy, czułam się skrzywdzona w dzieciństwie, wówczas nie rozumiałam, że właśnie rodzicie pozwolili mi być sobą, „być »swoim własnym projektem« i samą siebie stworzyć” . Właśnie dzięki osobowości, która ukształtowała się w dzieciństwie potrafiłam pokonać wszystkie „zakręty” w swoim życiu. Pomimo wspomnień z dzieciństwa opiekowałam się matką jak umiałam najlepiej.
W mojej pamięci tkwiły tylko złe wspomnienia. Byłam zazdrosna o moje rodzeństwo, któremu poświęcała więcej czasu i miłości, czułam się niepotrzebna. Gdy miałam 17 lat powiedziała, że dłużej nie będzie mnie utrzymywała, powiedziała, że jestem dorosła, opuściłam dom. Podczas odwiedzin matki brat powiedział, że sprzedają część domu i dla mnie przypadło 50 tysięcy, oni dostali więcej, stwierdził że muszą odłożyć część pieniędzy na pochówek dla matki, odpowiedziałam, „że albo będę traktowana tak samo jak oni albo w ogóle nic nie chcę. A jeżeli chodzi o matkę to już dzisiaj wiem, że na mnie spadnie opieka w jej ostatnich chwilach”. Po tej rozmowie przyjechała matka i przywiozła mi 100 tysięcy, za które kupiłam dywan (w tamtych czasach taką posiadały wartość), dywan, który obecnie leży w jej pokoju. Następnym razem dowiedziałam się, że pozostałą część domu matka przekazała w testamencie mojej siostrze, o mnie nie było wzmianki, nie chciałam nic, bolało mnie, że nie pamiętano o mnie, chciałam tylko być zauważana. W wieku 40 lat postanowiłam wyjść po raz drugi za mąż, do urzędu musiałam dostarczyć metrykę, okazało się, że jestem nieślubnym dzieckiem, przeżyłam szok. W urzędzie powiedziano mi, że nazwisko zmieniono mi, gdy miałam 19 lat, zdążyłam wyjść za mąż, przez następne lata nigdy nie potrzebowałam metryki. W tamtych latach toczyła się sprawa o ziemię i dom, które posiadał ojciec, aby nie uwzględniać mnie przy podziale zabrano mi nazwisko ojca. Pamiętam, jak przy odwiedzinach rozmawialiśmy o tym i przecież im powiedziałam: „ja nic nie chcę, będę szczęśliwa jak wam będzie dobrze, ja sobie poradzę”. Pojechałam do matki żeby dowiedzieć się dlaczego!? niestety nie pamiętała i nie potrafiła mi wyjaśnić.
Dzisiaj wiem, że przy naszym pierwszym spotkaniu wyczuwała mój „chłód”, którego nie potrafiłam ukryć. Pomimo prób przekonania żeby została zawiozłam matkę do jej rodzinnego domu. Wróciła zadbana, odżywiona, potrafiła chodzić o własnych siłach. Odwiedzałam ją nadal, gdy przyjeżdżałam twierdziła, że jest jej dobrze, nie mogłam zrozumieć – jak może jej być dobrze, ponownie jest zaniedbana, nikt z nią nie rozmawia, właściwie jest sama, moje rodzeństwo (brat i siostra) oraz wnuki (którym poświęciła całe życie) traktowali ją jak rzecz, która przeszkadza a jednak jest jej dobrze. U mnie miała stworzone warunki, dbałam o nią, była wykąpana, podawałam gotowane posiłki a jednak wróciła do siebie. Teraz ją rozumiem, przyjechała do mnie żeby uciec przed samotnością i bezradnością, chciała czuć się potrzebna, czego wówczas nie byłam w stanie jej dać. Miała u mnie wszystko oprócz okazywania jej miłości, mój żal był silniejszy. W swoim domu co prawda nie czuła się dobrze, ale to był jej dom. Gdy ją zawiozłam mój żal jeszcze się pogłębił – myślałam – przyjechała żeby „wziąć” nic nie dając, myliłam się, to ja nie dopuściłam jej do siebie, poza tym przez osiem godzin była sama w domu, patrzyła przez okno na przejeżdżające samochody, tęskniła za zielenią wsi, po pracy zbyt mało z nią rozmawiałam. Wczułam się w jej sytuację, ale za późno. Wyjechała w czerwcu, w lipcu powódź – strata samochodu ciężarowego, który był źródłem dochodu mojego męża a w związku z tym brak pracy – choroba męża, niska renta. Utrzymanie rodziny spadło na moje barki. Po raz kolejny życie postawiło przede mną wyzwanie.
Przy następnych odwiedzinach matki, jak poprzednio wzięła poduszkę i powiedziała, że chce być ze mną. Przez chwilę bałam się, choroba męża (ataki padaczki), matka, jak sobie poradzę? Szybko podjęłam decyzję, muszę, spojrzałam na męża, który dał znak zgody, wzięłam ponownie matkę do siebie.
Po miesiącu przewraca się i łamie nogę w stawie biodrowym, pobyt w szpitalu, walka o przeprowadzenie zabiegu. Lekarz twierdzi, że musi mieć zgodę matki, chyba że jest ubezwłasnowolniona, nie pomogło przekonywanie, że (wówczas 91-letnia) ma stwierdzoną psychozę starczą, nie zgodzi się, nie chciałam (a poza tym nie było czasu) jej ubezwłasnowolnić. W szpitalu odwiedzałam ją codziennie, podjęłam próbę nauczenia na pamięć słów: „ja chcę operacji”, chętnie powtarzała i była szczęśliwa, że jestem przy niej, podczas porannego obchodu lekarskiego nie potrafiła lub nie chciała powtórzyć. Po 1,5 tygodnia w godzinach wieczornych matka powtarzała „ja chcę operacji”, zmęczona pobiegłam po lekarza dyżurującego, przyszedł i usłyszał. W trakcie wizyty porannej jak zwykle nie powtórzyła, ale jak twierdziła pacjentka leżąca z matką, lekarze i pielęgniarki wiedząc o mojej determinacji postanowili poddać ją zabiegowi. Na sali operacyjnej jednak wystąpiły komplikacje i zrezygnowano.
Czułam wewnętrzną potrzebę codziennego odwiedzania matki w szpitalu. Stosunek lekarzy do osób starych pozostawiał wiele do życzenia – po próbie poddania matki narkozie wystąpiły komplikacje z sercem, podano nitroglicerynę, pozwolono mi siedzieć (wyrywała igłę) przy niej do zakończenia skraplania, ponieważ spała, siedziałam obok łóżka innej pacjentki, około godz. 22,oo robiła obchód lekarka (internistka), pytając chorych o samopoczucie, w tym momencie matka się obudziła, siadłam obok niej i rozmawiałam, pani doktor przekonana, że przyszłam do pacjentki, obok której siedziałam powiedziała: „co pani z nią rozmawia, z nią nie można się dogadać!”. Pielęgniarki również nie okazywały szacunku ludziom starym – lekceważenie matki czułam dotkliwie, jakby to mnie dotyczyło – postanowiłam przejąć opiekę na nią: sama przebierałam, zmieniałam koszulki, poprawiałam poduszki, karmiłam i rozmawiałam, sprawdzałam gorączkę – uważając swoje postępowanie za naturalne – czekając na moment zabrania jej do domu. Tymczasem chore leżące w tym samym pokoju (którym również pomagałam) dziękowały mi, mówiły, że nie spotkały się z taką dobrocią ze strony swych dzieci, karmiłam, podawałam picie, chwaliły delikatność i poszanowanie. Jednocześnie czułam ich zazdrość, było mi ich żal.
Siedząc przy łóżku, gdy spała rozmyślałam zaczynałam inaczej patrzeć na swoje życie. Z zakamarków zaczęły wyłaniać się wspomnienia z dzieciństwa, które nabrały innego wymiaru. Przypominałam sobie, że zawsze byłam wolna, wyborów dokonywałam sama, dzięki czemu uczyłam się samodzielności i odpowiedzialności Zaczęłam inaczej postrzegać matkę – gdy zachorowałam (miałam 10 lat) i lekarz postawił diagnozę: „nerki, nie warto leczyć i tak umrze” (za pobyt w szpitalu pobierano opłatę, byliśmy bardzo biedni) matka nie żałowała pieniędzy, zapłaciła za miesięczny pobyt w szpitalu, odwiedzała mnie, uratowała mi życie. Po ukończeniu szkoły podstawowej (nie zdałam egzaminu do liceum pedagogicznego) postanowiłam pójść do szkoły fryzjerskiej – matka znalazła pieniądze i zapłaciła za przyjęcie mnie na praktykę do zakładu fryzjerskiego. Po dwóch latach zrezygnowałam ze szkoły. Wymyśliłam, że pójdę na kurs pisania na maszynie – matka ponownie opłaciła kurs. To nareszcie był dobry wybór, posiadłam umiejętność, która dała mi możliwość zarobkowania i utrzymania rodziny. Dzięki czemu bardzo szybko przeniosłam tę umiejętność w pracy przy komputerze. Swoje dzieciństwo obecnie oceniałam jako pełne wrażeń, beztroskie i piękne. Pamiętałam swoje wybryki, za które rodzice chcieli mnie ukarać, ale nie potrafili mnie złapać – przecież ja nigdy nie byłam przez nich uderzona. Jeżeli coś „zbroiłam” spałam na sianie, na dachu lub wchodziłam na drzewo, czekając aż im przejdzie i przechodziło, matka rozpoczynała poszukiwania i zapraszała do domu. Przypominałam sobie, że gdy jej nie odwiedziłam raz z okazji świąt (moje pierwsze nieudane małżeństwo – trwał rozwód) przyjechała sprawdzić co się ze mną dzieje. Kochała mnie i ja ją również, nie potrafiłyśmy się zrozumieć, jestem jej „odbiciem”. „Błędy zbliżają nas wzajemnie i czynią przyjaciółmi. Braterstwo zawiązuje się raczej poprzez błędy, niż dzięki perfekcji. Jeśli ktoś jest doskonały, to nie może się już zmienić. Jeśli dwie doskonałe osoby są razem, to najczęściej się kłócą, bo nie mają już żadnej możliwości zmienić siebie i wzajemnie się zrozumieć” . Na szczęście, zdążyłyśmy przyznać się do naszych błędów. Poznałam siebie, uczucia mi w tym pomogły, które były źródłem wyobraźni, spojrzałam na siebie optymistycznie. Uwierzyłam w swoje zdolności, w swoje siły, co dodało mi odwagi i wzmogło aktywność – aby moja rodzina „była” i przetrwała w pamięci innych, muszę dać więcej z siebie.
Patrząc na śpiącą matkę doznałam uczucia głębokiej więzi, więzi, która nigdy nie zanikła, to od rodziców czerpałam energię. Zrozumiałam ponadto, że dobra materialne (dwa razy zabrano mi wszystko z mieszkania, powódź) zawsze można stracić, tego co przekazano mi w genach i zostało udoskonalone przez doświadczenia życiowe nikt nie zabierze. „Tylko dzięki miłości człowiek może utrzymać to, co stworzyły dłonie i jego inteligencja. Bez niej wszystko, co stworzył, obraca się w chaos i zniszczenie, co sami możemy aż nazbyt często zaobserwować. Choć człowiek pomnaża swą potęgę, bez miłości nic się nie utrzyma, a wszystko upadnie” . Gdy się obudziła z uśmiechem i czułością przebrałam, nakarmiłam, pożegnałam się i wyszłam szczęśliwa, że zdążyłam pokonać w sobie nieuzasadniony żal i docenić rodziców (żal do ojca, który zmarł gdy miałam 10 lat minął wcześniej, trudne chwile spędzałam przy jego grobie).
Po miesiącu została wypisana ze szpitala, ze stwierdzoną cukrzycą i zapisaną dietą. W domu miała przygotowany pokój, wypożyczone łóżko szpitalne, wózek inwalidzki. Już w szpitalu został nawiązany bliski kontakt między nami. Próbowałam przestrzegać diety i podawać przepisane lekarstwa, matka nie chciała jeść i przyjmować lekarstw. Zrezygnowałam z diety i podawania lekarstw. Postanowiłam karmić ją tym co jej smakuje, wychodząc z założenia, że jeżeli ma żyć to z przyjemnością oraz, że nie tylko lekarstwa pomagają, czasem dobre słowo, szczera rozmowa więcej znaczy.
Po półrocznym pobycie w domu na prawej nodze wystąpiły początkowo zaczerwienione, po jakimś czasie granatowe plamy, nastąpił proces gnilny. W związku z reformą służby zdrowia z powodu braku miejsc nie przyjęto jej do szpitala. Podjęłam walkę ze śmiercią – masowałam nogę początkowo plamy ustępowały, następnie pojawiły się ze zdwojoną siłą, ciekła ropa, wystąpiła wysoka gorączka, w mieszkaniu czuło się fetor gnijącego ciała. Nigdy nie zapomnę walki o życie, przez okres dwóch tygodni masowaliśmy na zmianę z mężem nogę, zmieniałam okłady z rumianku, „zbijałam” 40-stopniową gorączkę. Bezradność doprowadzała mnie do szału, nie mogłam się pogodzić, że musi umrzeć w bólu. Tymczasem matka w ogóle się nie użalała, patrzyła na mnie z miłością i niezwykłym spokojem. W ostatnim momencie przyjęto ją do szpitala i jeszcze w tym samym dniu poddano amputacji nogi. Pomimo wysokiej gorączki matka nie chciała się rozstać ze mną, pytała czy będę obok. Po raz drugi przygotowywałam się na śmierć matki (pierwszy po złamaniu nogi – wszyscy mówili, że długo nie pożyje, wystąpi zapalenie płuc) i czułam bunt, dzięki spotkaniu z matką poznałam siebie, czułam miłość i dzięki temu była wolna, wiedziałam, że darowując się matce i spotykając się z takim samym aktem z jej strony nic nie straciłam ze swego bogactwa wewnętrznego, lecz przeciwnie – wzbogaciłam się. Zrozumiałam, że nikt nie może zmusić nikogo do komunikacji poznawczej, a tym bardziej do komunikowania się w aspekcie miłości. Jest to sprawą wolności człowieka, której używa tak lub inaczej w stosunku do tej lub innej osoby, natomiast wolność jako podstawa i sposób komunikowania „się” osobie drugiej, wymaga wzajemnego zaufania, poszanowania wolności drugiej osoby, „realnego spotkania się”.
W późnych godzinach wieczornych matka odzyskała przytomność po zabiegu, poznała mnie, uśmiechała się. Odwiedzałam ją tym razem dwa razy dziennie, karmiłam, przebierałam, klepałam plecy. Ponownie uzyskałam słowa aprobaty ze strony pacjentów, teraz wiedziałam dlaczego, po prostu kochałam matkę, sprawiało mi to przyjemność, w szpitalu byłam o godzinie 6,3o, byłam mile witana przez pacjentów chodzących po korytarzu. Stosunek lekarzy i pielęgniarek do moich częstych odwiedzin i zwracania im uwagi na braki był odwrotny. Czasami rano nie zdążyłam jej przebrać i nakarmić przed wizytą lekarską, nie zgadzałam się na opuszczenie sali, chciałam wiedzieć o stanie matki, a poza tym nie miałam czasu – musiałam zdążyć do pracy. Pamiętam jak wieczorem karmiłam matkę, weszły pielęgniarki i kazały mi opuścić salę ponieważ jest obchód pielęgniarski, nie chciałam wyjść – nie mogłam przerwać karmienia, żeby chciała jeść musiałam ją zachęcić rozmową a poza tym obiad, który przywiozłam wystygnie. Poproszono mnie do pielęgniarki oddziałowej, która próbowała wytłumaczyć co to jest obchód, zdenerwowałam się i powiedziałam, że to jest po prostu praca, której nie da się porównać z życiem mojej matki a poza tym ja wykonuję obowiązki należące właśnie do nich i w związku z tym niech mi nie przeszkadzają. Wybuchła awantura – zwróciłam uwagę na obowiązki pielęgniarek, powołanie, leczenie holistyczne. Obserwując pracę lekarzy i pielęgniarek zauważyłam, że w szpitalu leczą chorobę a nie człowieka, w przypadku matki zwracano uwagę na gojenie się nogi po amputacji. Nikt z personelu nie zauważył wysokiej gorączki i częstego kaszlu. Lekarze i pielęgniarki przeszkadzały mi w opiece nad matką i ja im również – mówiłam głośno co mi się nie podoba. Po 10 dniach lekarz stwierdził, że jej stan od strony chirurgicznej jest dobry, i że jeżeli on miał by umrzeć wolałby w domu. Z radością i ulgą (byłam zmęczona tempem – szpital, praca, dom, szpital i w późnych godzinach wieczornych powrót do domu) zabrałam matkę ze szwami do domu, wiedziałam, że jeżeli zostanie dłużej w szpitalu jej stan psychiczny się pogorszy a ponadto zauważyłam, że występuje zapalenie oskrzeli. W domu matka wróciła jakby z zaświatów, ożyła, znowu się uśmiechała, rozmawiała. Zmieniałam opatrunki, zgodnie z zaleceniem lekarza po 7 dniach wezwałam pielęgniarkę, która zdjęła szwy. Gdy zapytała gdzie ma nogę powiedziałam, że była chora, ale niedługo odrośnie druga, lepsza. Przy zabiegach higienicznych starałam się być taka sama jak przedtem, nie dając odczuć matce, że zauważam brak nogi, byłam energiczna, zdecydowana a jednocześnie czuła. Przenosząc ją na wózek inwalidzki ubieram matkę w dresy (prawą nogawkę zawiązując) jednocześnie rozmawiając i śmiejąc się. Matka zapomniała, że nie posiada nogi. Wróciła do poprzedniego stanu fizycznego i psychicznego.
Nasze życie wróciło do normy, wracam po pracy do domu i spędzamy z mężem czas z matką, wspólna walka ze śmiercią nierozerwalnie nas zjednoczyła, zaczęła jakby żyć dla mnie i przekazywać swoją energię w moim kierunku, właśnie ta energia przyspieszyła realizację moich zamierzeń, które odkładałam do czasu przejścia na emeryturę tzn. pisanie książki. Stała się osobą ważną w moim życiu, nadała mu sens, dzięki niej podjęłam próbę przekazywania swoich doświadczeń innym.
Na przełomie stycznia i lutego 2000 r. w nocy zaczęła matka zwracać, wystąpiła wysoka gorączka, przyjechało pogotowie, lekarz stwierdził grypa. Nie chciałam oddać jej do szpitala. Klepałam plecy dwa razy dziennie, podkładałam pod plecy ręczniki, robiłam okłady na ręce, podawałam czopki przeciwgorączkowe. Pomimo gorączki była codziennie sadzana na wózku i przewożona do drugiego pokoju – spędzała popołudnia z rodziną. Wyzdrowiała.
W październiku ponowna wysoka gorączka – lekarz z pogotowia stwierdza zapalenie płuc. Podpisuję, że nie zgadzam się na przewiezienie do szpitala. Ponowne klepanie pleców, okłady na ręce, w czasie leżenia w łóżku podkładanie ręczników pod plecy, podawanie antybiotyku i codzienne sadzanie na wózku w godzinach popołudniowych. Po dwóch tygodniach matka zupełnie wyzdrowiała.
Stałam się dla matki najważniejszą „linią obrony” przed zniechęceniem i biernym poddawaniem się chorobie, swoją postawą wydobywałam z niej potencjalne siły, których istnienia sama by sobie nie uświadomiła. Starość przeżywana w poczuciu miłości i godności, z wiarą w jej sens i pozytywną wartość, może być okazją do refleksji, czym dla chorego jest życie. Jak pisałam wcześniej bardzo się bałam czy podołam, a tymczasem pomimo niewyobrażalnych sobie wcześniej obowiązków potrafiłam podjąć walkę z chorobą matki, uzyskując w zamian więcej niż się spodziewałam. Mąż przebywający na rencie opiekuje się matką w czasie gdy ja jestem w pracy, opieka nad matką aktywizuje go, jego pobyt na rencie jest wykorzystany, ja po pracy wracam do rodziny, dzięki czemu wszyscy jesteśmy razem. Syn poznaje, rozumie i szanuje babcię, którą znał tylko z okazjonalnych odwiedzin, gdy muszę wyjechać opiekuje się nią. W ciągu swego życia więcej dawałam z siebie niż otrzymywałam od innych, tak myślałam, dzisiaj wiem, że dając otrzymywałam o wiele więcej. Przed spotkaniem z matką: „byłam bytem niedokończonym, realizowałam się w trakcie życia w swoich rolach społecznych, umiałam planować swoją przyszłość, radziłam sobie z trudnymi sytuacjami – uczyłam się przez całe życie, przy czym uczyłam się siebie, świata i innych ludzi” . Spotkanie z matką pozwoliło mi określić swoją tożsamość.
W starożytności i jeszcze w średniowieczu uważano, że człowiek mądry – mędrzec to szczyt człowieczeństwa. Dzisiaj nie mówi się o mądrości – ona nie ma wartości – tylko nauka ma wartość. Wydawałoby się, że nowe osiągnięcia w nauce wszystko załatwią, lecz nauka daje nam tylko wiedzę o rzeczach i relacjach między nimi, zaś mądrość daje wiedzę o wartościach. Jeśli ktoś wątpi, niech przeczyta historyjkę o chłopcu: „Gdy miał on 4 lata mówił: tata jest mądry, tata wie wszystko. Gdy był w czwartej klasie, mówił: tata jest mądry, ale wszystkiego nie wie. Gdy był na uniwersytecie: tata nic nie wie, to ciemna masa. Gdy się ożenił i przyszły kłopoty, pomyślał, kogo się poradzić. Chyba taty, bo coś ten stary wie, choć niewiele. Gdy przyszły dzieci i było więcej kłopotów, pomyślał: stary dużo wie, choć wszystkiego nie wie. Gdy tata umarł, wtedy powiedział: tata umarł. Szkoda. Tata wszystko wiedział” . Może warto zastanowić się nad etapami życia, jakie przechodzi każdy człowiek. Konfrontując swoje życie z tymi drogowskazami, często doświadcza się własnych granic, własnej bezradności. Nie należy jednak pogrążać się w tym odczuciu, lecz zaakceptować to doświadczenie i być blisko „swych korzeni”.
Piśmiennictwo
Juraś-Krawczyk B.: Obszary andragogicznych rozważań profesor Olgi Czerniawskiej. [w:] B. Juraś-Krawczyk, B. Śliwerski (red.) Pedagogiczne drogowskazy. Idee-metody-inspiracje. Oficyna wydawnicza „Impuls”, Kraków 2000.
Miksza M.: Wybór wypowiedzi Marii Montesori (1870-1952) o wychowaniu człowieka. [w:] B. Juraś-Krawczyk, B. Śliwerski (red.) Pedagogiczne drogowskazy. Idee-metody-inspiracje. Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2000.
Pecyna M.B.: Człowiek i jego choroba. PZWL. Warszawa 1993.
Pecyna M.B.: Czuwaj ze mną. PZWL, Warszawa 1993.
Smolińska-Mlak J.: Droga do poznania siebie. Konferencja naukowa nt. Nauka i Religia. Akademia Medyczna i Fakultet Teologiczny we Wrocławiu, Wrocław 2000 (w druku).
Smoliński A.: Człowiek stary w rodzinie. Konferencja naukowa nt. „Wychowanie wobec różnorodności”. Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Słupsku i Akademia Marynarki Wojennej w Gdyni, Gdynia 2000 (w druku).
Śliwerski B.: Istota samowychowania. [w:] B. Juraś-Krawczyk, B. Śliwerski (red.) Pedagogiczne drogowskazy. Idee-metody-inspiracje. Oficyna Wydawnicza „Impuls”, Kraków 2000.