Strona 1 z 1

Chwile zachwytu [Formuła szczęścia, Stefan Klein]

: pt 29 sty 2021 10:17
autor: Janina
Anglicy wzniosłe uczucia nazywają „bliss”. Już w samym brzmieniu tego słowa jest coś niezwykłego – jakby promieniowały szczęściem. Tak właśnie musiała to odczuwać Róża Luksemburg:
„Czy wie Pani, gdzie jestem, gdzie piszę do Pani ten list? Rozstawiłam sobie mały stolik i siedzę teraz schowana między zielonymi krzewami. Po mojej prawej stronie żółta ozdobna porzeczka, która pachnie korzennymi goździkami, po lewej krzew ligustru (…), a przede mną szumi dostojnie białymi liśćmi wielka, poważna i zmęczona topola (…). Jest tak pięknie, a ja jestem taka szczęśliwa. Czuje się już niemal nastrój świętojański – pełną, bujną dojrzałość lata i upojenie życiem”.
Ten list do Sophie Liebknecht Róża Luksemburg napisała w 1917 roku. Był to już jej trzeci rok aresztu, a dobrze wiedziała, że jako pacyfistka doczeka w więzieniu końca wojny. Ale nuda, szykany i niepewność jutra nie mogły jej wiele zaszkodzić – było w niej bowiem coś silniejszego. „Leżę w milczeniu, spowita w czarne chusty ciemności, nudę, niewolę zimy – a przy tym moje serce bije niepojętą, nieznaną wewnętrzną radością, tak jakbym w promieniach słońca szła przez kwitnącą łąkę. (…) jakie to dziwne, że nieustannie żyję w radosnym uniesieniu – bez żadnego szczególnego powodu” dziwiła się w innym liście z tego samego roku. Przeczuwała, jakie są źródła jej szczęścia. Nie pozwalała, aby rozrastały się w niej lęki, a ponadto uważała, że została uwięziona za „sprawę”, a jej cierpienia nie będą bezowocne. Z pewnością jest to prawda, ale jeszcze niepełna. Niezwykły dar odczuwania szczęścia zawdzięczała przede wszystkim wrażliwym zmysłom powodującym, że nawet śpiew ptaków czy szelest liści stawał się nieprzebranym źródłem przyjemnych odczuć. „Sądzę, że tajemnica to nic innego niż samo życie”.
Dziś wiemy, jak wiele miała racji. Postrzeganie i nastrój ściśle się ze sobą wiążą. W stanie przygnębienia zanika zainteresowanie światem. Cierpiący na depresję skierowani są całkowicie do wewnątrz, zajmują się jedynie własnymi sprawami, a poprzez ciągłe rozmyślania starają się zrozumieć przyczyny swoich kłopotów. Natomiast gdy kierujemy uwagę na zewnątrz, na troski i lęki pozostanie niewiele miejsca. Gdy tylko pochłoną nas sprawy, w które się możemy bez reszty zaangażować, i skoncentrujemy się serdecznie na innych, zupełnie zapomnimy o czarnych myślach i uczuciach. Tak w pełni wykorzystany, szczęśliwy mózg zapomina się. Jesteśmy przecież całkowicie skupieni na tym, co robimy i co się wokół na dzieje. I bez jakiejkolwiek zewnętrznej przyczyny, kto wie, czy nie odczujemy jednego z najczystszych i najpiękniejszych uczuć, jakim jest afirmacja życia.

Chodzenie po wodzie
Mózg zachowuje się tak, jakby nie mógł znieść pustki. Wyobraźmy sobie, że siedzimy w pokoju i nie mamy nic do zrobienia. Gdzieś gra radio, ale czy chcemy, czy nie, słyszymy muzykę – uwaga przecież nie zawsze posłuszna jest woli. Nasz mózg, jak tylko zaproponuje się mu jakiekolwiek bodźce, rzuca się na nie żarłocznie (dlatego podczas spaceru po mieście dostrzegamy reklamy produktów, które nas zazwyczaj nie interesują). Tylko wtedy możemy zignorować zakłócenia, gdy musimy zrobić coś innego. Podczas istotnej rozmowy telefonicznej mózg wycisza rzępolenie w tle. Potrzebuje teraz szarych komórek na poważne sprawy.
Zmartwienia także rozprzestrzeniają się w mózgu najłatwiej, gdy jest „bezczynny”. Kto zasypiając, nie rozmyślał o tym, co przyniesie mu jutro? Z tego też powodu, jeśli nie przychodzi sen i nie pomaga liczenie owiec, neurony są zajęte i nie dopuszczają do pojawiania się zmartwień. Pomocne może być również wyobrażenie sobie różnych zdarzeń w jaskrawych barwach. A jeśli nawet nie skuteczniejsze od klasycznych baranów, to z pewnością bardziej interesujące.
To, że w chwilach bezczynności częściej zajmujemy się nieprzyjemnymi fantazjami, jest uzależnione od ewolucyjnego zaprogramowania mózgu. Jeśli równocześnie nasuwa się przyjemna i przykra myśl, to zawsze w rywalizacji o naszą uwagę wygrywa ta druga.
W ciągu dnia również, jeśli tylko nie jesteśmy skupieni, fantazjujemy. Czasem czujemy później lęk i brak pewności siebie. Mateusz Ewangelista przedstawia ten związek między postrzeganiem i uczuciami w cudownej przypowieści. Piotr, siedząc w łodzi, wpatruje się w Jezusa stąpającego suchą stopą po tafli jeziora Genezaret. Decyduje się do niego dołączyć, co zresztą mu się początkowo udaje. Jednak, gdy odwraca wzrok od swojego mistrza, ponosi go wiatr. Nie widząc już Jezusa, zaczyna się bać, a w konsekwencji tonąć.
Londyńska neuropsycholog Nilli Lavie udowodniła, że zakłócające bodźce nie docierają do większości ośrodków kory mózgowej, a tym samym do świadomości, jeśli tylko skoncentrujemy się na innych sprawach. Osoby biorące udział w doświadczeniu Lavie miały czytać słowa wyświetlane na ekranie i nie przejmować się rojami kropek przelatujących w tle. Udawało im się to tylko wówczas, gdy zadanie pochłaniało ich bez reszty – pamięć robocza nie miała wtedy wolnego miejsca dla tańczących kropek.
Ponieważ bodziec, który powinny postrzegać osoby biorące udział w doświadczeniu (słowa), znacznie różnił się od zakłócenia (wzoru kropkowego), Lavie mogła udowodnić, że uczestnicy eksperymentu rzeczywiście byli odporni na „rozpraszanie”. Kora mózgowa przerabia zatem nieruchome i ruchome obrazy w różnych obszarach. Zeskanowane obrazy mózgu pokazały, że u uczestników Lavie aktywne były tylko te ośrodki, które przetwarzają słowa, natomiast obszary odpowiedzialne za ruchome obrazy, pozostały nieaktywne.

Przyjemność obserwacji
Jeśli intensywnie patrzymy, słuchamy czy smakujemy, możemy zapomnieć o wszystkim, nawet o sobie. Jak zahipnotyzowani obserwujemy morskie fale albo kochamy się.
Umyślna koncentracja jest dużo trudniejsza, ale przecież możliwa. Musimy tylko próbować odkrywać nowe obszary doświadczeń, postrzegać świat z różnych perspektyw i wciąż na nowo. Czy słyszeliście kiedyś, jak różna jest muzyka deszczu, w zależności od tego, czy krople uderzają o szyby, dachu czy drzewa? Czy widzieliście, jak promień słońca załamuje się na płytce paznokcia, która rozbłyskuje wiązką światła w kolorach tęczy?
Zmartwienia i lęki mogą zejść na drugi plan. Ale to nie wyjaśnia podniosłego nastroju, który czasami odczuwamy w takich chwilach. Skąd zatem pochodzi zadowolenie podczas słuchania i patrzenia? Jak się wydaje, ważną rolę odgrywa tu pragnienie odkrywania. Dzieje się tak, ponieważ nowe bodźce pobudzają system oczekiwania. Dopamina troszczy się o to, aby na te sygnały została skierowana uwaga i żebyśmy poczuli przyjemnie odprężenie. Podobny program działa w mózgach zwierząt, na przykład u kota, gdy dostrzeże ptaka.
W przeciwieństwie jednak do zwierząt, potrafimy odczuwać i rozumieć również wartość symboliczną gestu czy przedmiotu. Kwiaty wywołują w nas uczucie szczęścia mimo tego, że dla naszego organizmu nie mają żadnej wartości praktycznej. Nie jemy przecież róż. Jak się wydaje, odczuwamy wtedy te same emocje, które kazały nam się wzruszać podczas lektury dobrej powieści. Właściwie widzimy tylko trochę czarnych znaków na białej kartce, ale mózg mnoży znaczenia. Powstaje przed naszym wewnętrznym okiem potok emocji i obrazów, w które możemy się zanurzyć, czasami aż tak głęboko, że świat książki wydaje się nam bardziej realny od prawdziwego życia. Wyobraźnia wykorzystuje naszą wrodzoną skłonność objaśniania „znaków” otoczenia. A romantyczne uczucia okazują się ubocznym produktem ewolucji.
Zachód słońca to dla większości ludzi nie tylko zanikająca za horyzontem czerwona tarcza. Mimowolnie myślimy wtedy o śnie i marzeniach – być może przypominamy sobie pierwszą miłość albo to, jak nasze dzieci grały w piłkę wieczorem na plaży. Czasami rozmyślamy wtedy o przemijaniu, a nawet o śmierci.
„Moja panno, budzić się czas
To sztuczka znana mi
Z pokoju wybiega w las
A wraca przez kuchenne drzwi”
Heinrich Heine napisał ten wiersz o nadmiarze romantycznych uczuć u współczesnych sobie. Być może przeczuwał, że mózg automatycznie naładuje większość zdarzeń emocjami. XIX-wieczni romantycy, w przeciwieństwie do przedstawicieli racjonalniejszych epok, wcale nie obcowali częściej z naturą. Zmiany są tu raczej jakościowe. Romantyzm je jedynie upowszechnił w poezji, malarstwie i w muzyce.
Warto przywołać tutaj również listy rewolucjonistki Róży Luksemburg. Nie zapominając przy tym, że nie była skłonna do nadmiernego sentymentalizmu. Ale gdy krzewy okrywały się pąkami, a wiatr szumiał w liściach topoli, radowała się wiosną i bliskim nadejściem lata. Jej skojarzenia sięgały być może jeszcze dalej. Myślała o przemijaniu, kołowrocie pór roku, a także o lepszym świecie. Cieszyło ją po prostu samo życie. Każdy dzień przecież może być świętem, pod warunkiem, że choć przez chwilę pochylimy się nad nim. Pamiętajmy jednak, że tę chwilę szczęścia warunkują ogromne ewolucyjne dokonania mózgu. Nawet najinteligentniejszej małpie kwiaty i zachody słońca nie sprawią przecież przyjemności.

Kiedy czas stoi w miejscu
Dzieje się tak, gdy robimy coś z pasją. Odczuwamy wtedy przyjemność porównywalną do stanu intensywnego postrzegania. I nie jest ważne, jakiego rodzaju jest to zajęcie. Narciarstwo, czytanie, rozmowa, cokolwiek. Jedynym warunkiem, jaki musimy spełnić, jest to, abyśmy wkładali w nie serce. Podczas takiego zadania mózg będzie optymalnie wykorzystywany. Przyjemność, jaką wtedy odczuwamy, wynika z tego, że taka praca jest wykonywana w zgodzie z naszą wolą. Mamy wrażenie, że to, co robimy, dzieje się jakby samo z siebie. A nawet że stajemy się sługą jakiejś tajemniczej siły. „Ja” znika i stajemy się jednością z naszym zadaniem.
To taka chwila, kiedy nawet czas wydaje się nie istnieć. Niezwykle płodny pisarz Heinz Konsalik, którego dzieła zebrane liczą 155 ksiąg, tak opisał ów stan: „Zatapiam się w sobie i pracy, nie istnieje czas, posiłek, tylko spokój. Po ośmiu lub dziesięciu godzinach pisania na maszynie jestem zupełnie wyczerpany. Potem potrzebuję dwudziestu minut, aby z innego świata, w którym byłem, wrócić do naszego”.
Psycholog Mihaly Csikszentmihalyi poświęcił się dokumentowaniu takich przeżyć. Nazwał je flow (przepływ). Rozmawiał ze sportowcami, chirurgami, dyrygentami i przedstawicielami innych profesji wymagających olbrzymiej koncentracji, ale także z setkami urzędników i pracowników całkiem zwyczajnych zawodów. I doszedł do wniosku, że stany koncentracji są do siebie podobne i w dużym stopniu niezależne od wykonywanej czynności. Csikszentmihalyi zdawał sobie sprawę, że wspomnienia zniekształcają to, co w istocie przeżyliśmy i dlatego nie poprzestał jedynie na danych pochodzących z retrospekcji. Poprosił rozmówców, żeby regularnie zapisywali swoje uczucia w specjalnym formularzu. Zauważył przy tym, że ludzie przedstawiają swój wolny czas w lepszym świetle. Jak się okazało, respondenci z reguły czuli się lepiej podczas wykonywania intensywnej pracy niż podczas wieczornego czy weekendowego leniuchowania: robotnicy na zmianie – ponad dwukrotnie, a w przypadku urzędników i menadżerów dane te były jeszcze wyższe.
Przyczyny takiego stanu rzeczy nie należy upatrywać w wyższości hali fabrycznej czy Sali konferencyjnej nad przydomowym ogrodem. Po prostu większość badanych była zmuszona do bezustannej aktywności w pracy, co w konsekwencji wpływało korzystnie na ich nastrój. W domu natomiast, już na własny rachunek, mogli być bezczynni. W czasie wolnym respondenci trzy razy częściej skarżyli się na dotkliwy brak ochoty na cokolwiek niż w ciągu godzin pracy.

Re: Chwile zachwytu [Formuła szczęścia, Stefan Klein]

: pt 05 lut 2021 9:43
autor: Janina
Za łatwo jest tak samo źle, jak za trudno
Czy Syzyf mógł być szczęśliwy? Jak pamiętamy, ten bohater greckiej mitologii, zgodnie z wyrokiem bogów, musiał wtaczać pod górę ten sam głaz. Ale czy kara nie była zbyt ciężka? Syzyf odnosił przecież tylko krótkotrwałe sukcesy, a gdy szczyt był blisko, głaz staczał się i cała praca zaczynała się od nowa. Może byłoby to jednak do zniesienia… Jest w końcu wiele innych prac, gdzie efekt również nie jest długotrwały, choćby zwykłe ścieranie kurzu. Ale nie jest ono z pewnością aż tak monotonne, jak praca Syzyfa.
Jak ustalił Csikszentmihalyi, ludzie mogą odczuwać przyjemny stan flow, gdy praca pochłania mózg we właściwym stopniu. W takim przypadku wysiłek niekoniecznie musi prowadzić do wycieńczenia i nieprzyjemnych odczuć, może natomiast wywołać przyjemne pobudzenie, a nawet lekką euforię. Jeśli jednak zadanie jest za trudne albo za łatwe, to nie ma co liczyć na przyjemne uczucia.
Gdy coś przekracza nasze możliwości, nie odczujemy z pewnością satysfakcji, a raczej zwątpienie we własne siły, frustrację i bezradność. Stan zbyt małego obciążenia też nie jest chyba przyjemniejszy. Mózg nie lubi bezczynności i dlatego nuda należy do odczuć, które znosimy najtrudniej. Jeśli tylko szare komórki są za mało wykorzystane, to będziemy prawdopodobnie odczuwać lęki i przygnębienie. Robimy wszystko, aby uniknąć takich sytuacji czy przynajmniej dać mózgowi jakiś substytut aktywności (z tego powodu wiele osób jeszcze zanim zatrzaśnie drzwi od samochodu, natychmiast włącza radio).
Badania neuropsycholog Nilli Lavie pokazują, że na zbyt łatwe i zbyt trudne zadania mózg reaguje podobnie. Jeśli tylko jest przeciążony, nie rozróżnia istotnych i nieistotnych bodźców. Uczestnicy eksperymentu Lavie – polegających na odczytywaniu słów wyświetlanych wśród zaburzających percepcję wzorów – dzielili swoją uwagę między odczytywanie słów a obserwację tła. Tak samo rozpraszamy się, jeśli tylko zostają przeciążone szare komórki. Kiedy Lavie poleciła uczestnikom eksperymentu, aby równocześnie zapamiętywali szeregi liczbowe i nazwiska polityków, a ponadto potęgując zamieszanie, wyświetliła zdjęcia gwiazd muzyki pop, testowane osoby długo nie mogły skoncentrować się na swoim zadaniu. Zaobserwowano w tomografie, że jeśli tylko szeregi liczbowe stawały się coraz bardziej skomplikowane – mózgi, zamiast właściwym zadaniem, zajmowały się z punktu widzenia eksperymentu błahostkami.
To wynik przeciążenia pamięci roboczej. Neurony w płatach czołowych zazwyczaj zachowują się jakby były filtrem świadomości. Eliminują to, co nieważne. Jeśli jednak pamięć robocza zmuszona jest do tego, żeby pomieścić nadmiar informacji, choćby wspomniane wcześniej szeregi liczbowe i nazwiska, to nie jest w stanie podołać zadaniu. Świadomość zostaje zalana wszelkimi bodźcami, jakie właśnie napływają. Nie ma nawet co marzyć o koncentracji. Dzieje się tak zarówno wtedy, gdy jest za mało, jak i za dużo do przerobienia.
Niedociążenie mózgu może zachwiać równowagę psychiczną tak samo, jak przeciążenie. Liczne badania potwierdzają, że istnieje większe prawdopodobieństwo, iż ludzie mający za mało pracy, częściej odczuwają depresje i stany lękowe. Na przykład dla bardzo zdolnych dzieci dopasowanie się do normalnego tempa uczenia oznacza często niemożliwą do zniesienia nudę i psychiczne cierpienie, które mogą nawet prowadzić do myśli samobójczych. Ale jeśli tylko postawi się przed takimi wunderkindami wyzwanie na ich miarę, to od razu czują się lepiej. Mamy zatem do wyboru: albo przenieść dziecko o klasę wyżej, albo dawać mu trudniejsze zadania. Niektórzy rodzice radzą sobie z tym problemem wysyłając dzieci nawet na kurs japońskiego.
Jeśli mamy dobrze się wywiązywać ze swoich zadań, muszą one odpowiadać naszym możliwościom. Oczywiście stworzenie takiej równowagi w klasie liczącej trzydziestu uczniów jest zadaniem ekwilibrystycznym. „Łatwiznę” od wysiłku ponad miarę oddziela przecież wąska linia. Jeśli jednak balansowanie na niej się powiedzie, to nie ma rzeczy niemożliwych. Ponadto możemy czerpać z tego dużo przyjemności.

Tajemnica flow

Gdzie rodzą się przyjemne uczucia? Może podczas koncentrowania się na jakiejś czynności? Jak dotąd nie ma na te pytania wyczerpujących odpowiedzi. Prawdopodobnie odpowiedzialna jest za to dopamina, neuroprzekaźnik kierujący naszą uwagą i wywołujący radosne podniecenie. Działa pośrednio na neurony w płatach czołowych, które są z kolei odpowiedzialne za pamięć roboczą. Prawdopodobnie najważniejszym zadaniem dopaminy jest tak dbać o mózg, aby odróżniał istotne informacje od zakłóceń. Podczas stanu koncentracji wydziela się więcej dopaminy. Dopamina jest również rodzajem smaru dla umysłu, bo dzięki niej reagujemy i myślimy szybciej, łatwiej kojarzymy i jesteśmy bardziej kreatywni. Pod jej wpływem mózg przerabia skuteczniej informacje. Wyjaśniałoby to tylko pozornie paradoksalny stan rzeczy, kiedy wzmożona koncentracja umożliwia długotrwałą maksymalną wydajność, a zarazem wywołuje przyjemne uczucia.
Działaniem dopaminy można nawet wytłumaczyć, dlaczego ludziom chce się wykonywać wyczerpujące, a przy tym niepożyteczne czynności, takie jak wiosłowanie w górskich strumieniach, grę w piłkę nożną czy szachy. Kto wie, czy entuzjaści tych dyscyplin nie są w pewnym stopniu uzależnieni od tego naturalnego narkotyku.
Niebagatelne znaczenie ma także pragnienie sukcesu. Jeśli cel jest tuż-tuż i przeczuwamy, że niewiele potrzeba, aby go osiągnąć ekscytujemy się podwójnie. A jeśli tylko się uda, odczuwamy mały triumf. Wysiłek się opłacał. Ale potem mamy w perspektywie kolejne wyzwanie, które znowu uruchamia pragnienia. Możemy nawet odczuwać lekkie przygnębienie. Dzieje się tak zazwyczaj, gdy cel zostaje już osiągnięty. Natomiast jeśli wyzwanie ma odpowiedni stopień trudności, to jest zupełnie inaczej. Wydziela się wtedy dopamina i opioidy. Żyjemy w bardzo przyjemnym stanie zawieszenia między pragnieniem a nagrodą. Jeżeli jednak wyzwanie to „bułka z masłem”, nie odczujemy podniecenia, a jeśli graniczy z niemożliwością, to zapomnijmy o nagrodzie.
Nie odczujemy przyjemnego stanu flow jeśli, szczególnie na początku, nie zmusimy się do wzmożonej koncentracji. Jeśli jednak nasze myśli wciąż odbiegają od właściwego zadania, trzeba zmusić mózg, aby przekroczył próg, za którym koncentracja może zostać osiągnięta. Gdy to się stanie, nie odstąpimy już od zadania. Przynosi to szczególnie dobre rezultaty, kiedy jesteśmy przeciążeni. Zmuszanie się do coraz większych wyzwań jest więc często wynagradzane.
Najlepiej na początku wyznaczać sobie małe cele. Nie ma takiego alpinisty, który zdobyłby Mount Blanc, gdyby myślał tylko o ukrytym w chmurach szczycie. Z tego też powodu, każdy alpinista podświadomie dzieli wspinaczkę na etapu, ciesząc się z ich realizacji oddzielnie. Tylko taka metoda gwarantuje mu sukces. Etapem może być 5 metrów na ścianie, kiedy podciągnął się na „trudnym” uchwycie, 15 – kiedy opanował uskok, 45 – gdy uporał się z długością liny i znalazł miejsce. I tak dalej, przez kilkaset czy nawet tysiące metrów łatwiejszych i trudniejszych, aż do samego szczytu.
Etapowe zwycięstwa zasługują na większą uwagę niż wynik końcowy. Nie tylko dostarczają, jako suma, więcej przyjemnych uczuć, ale i są po prostu łatwiejsze do osiągnięcia niż odległy szczyt. Nagła zmiana pogody może uniemożliwić alpinistom zdobycie trudnej ściany, a i niejeden naukowiec przekonał się, że mimo wieloletniego „grzebania w księgach” i laboratoryjnych doświadczeń, jego „sny o sławie” prysły niczym bańka mydlana, bo wyprzedził go konkurent, który tylko nieco wcześniej opublikował identyczne wyniki swojej pracy. Niektórzy nawet utrzymują, że celem powinna być sama droga do celu. Nie powinniśmy jednak zbyt łatwo rezygnować z dążenia do uzyskania nagrody. Mamy w końcu wrodzony system oczekiwań. Możemy jednak wybierać jakiej nagrody szukamy i gdzie ją w końcu znajdziemy.